08.08.2009-15.08.

Roztocze_047
Roztocze_047

Nie sądziłam, że ten nabity do granic możliwości atrakcjami tydzień zakończy się szczęśliwie na pokładzie mojego pierwszego morskiego jachtu, jakim jest s/y Roztocze. Ciąg mniej lub bardziej realnych, planowanych lub nie wydarzeń sprawił, że jak napisała Aśka czasmi wydaje mi się jakbym chciała przeżyć życie dwa razy. I czasami mi się udaje. Spontaniczny w organizacji wyjazd na koncert U2 obfitował zarówno w atrakcje drogowe jak i personalne.

W nowo poznanym składzie, zgrupowanym naprędce z jeszcze prędzej kupionym biletem na 12h przed koncertem, czarna Honda Civic wiozła nas po mniej lub bardziej krajowych drogach, których kategorię obniżyliśmy do gruntowych, włączając w to nowo odkrytą obwodnice Częstochowy przez Mykanów. Polecamy nie tylko ze względu na płynność przejazdu, ale przede wszystkim na nieznane być może większemu gronu rejony wspaniałych rezerwatów Orlich Gniazd.

Wracając do samego wyjazdu do Amsterdamu to nadal jestem pod urokiem fantazji firmy przewozowej, z której usług skorzystałam w ramach alternatywy po tym jak pierwotny przewoźnik wspaniałomyślnie opóźnił wyjazd o bagatela 12h. Wjeżdżając z dworca zachodniego w W-wie o 14.20 ciągnęłam się prze Łódź, Piotrków, Częstochowę, Lubliniec, Opole, Wrocław, dopóki nie przekroczyliśmy granicy bodaj w Oleśnicy. Wypada cieszyć się tylko, że chłopaki nie zaszaleli i nie ruszyli przez Bukareszt….. Tym bardziej zdumienie moje rosło gdy o zapowiedzianej 11.00 stanęłam na holenderskiej ziemi. Amsterdam na pierwszy, bardzo krótki i jedyny jak do tej pory rzut oka wydawał się być ciekawy, przyjazny, pełen uśmiechniętych, różnej rasy przechodniów. Podobnie jak obsługa dworcowa, dzięki której znalazłam się w odpowiedniej kolejce do kasy, drogą kupna nabyłam odpowiedni bilet na lokalny Inter City i już po chwili kontynuowałam podróż na wybrzeże. Chwila konfrontacji z Robertem dała mi poczucie bezpieczeństwa, że ktoś jeszcze o mnie pamięta i cierpliwie na słonecznych schodach przydworcowych czekałam na wsparcie w osobie Leszka. Nadszedł a właściwie nadjechał holenderskim rowerem, który wkrótce został wykorzystany jako pojazd towarowy. Pomknęliśmy głównym deptakiem miasteczka. Urok portowych miejsc jest wciąż ten sam. Słońce wpadające w wąskie uliczki, tradycyjna mmarynarska biel z granatem wypełniająca wystawy sklepów, uśmiech mieszkańców pozdrawiających nowo przybyłych. Na horyzoncie zaś marina otoczona masztami jachtów, do której prowadziła nas słoneczna aleja prowadząca do promu. Po drodze zboczyliśmy na chwilę z obranego kursu żeby zobaczyć zgliszcza wielkiego żaglowca, który będąc repliką słynnego trzymasztowca Prins Willem, zbudowanego w 1980 roku, przez wiele lat był zacumowany u wybrzeży Nagasaki w Holland Village. W 2003 roku wrócił do Holandii gdzie cieszył się wspaniałym uznaniem jako atrakcja turystyczna. Póki co przyczyna pożaru nie jest znana ale wysokie burty, grube maszty powalone przez ogień, wspaniałe ornamenty i malowidła świadczą nadal o jego ówczesnej potędze.

Ruszyliśmy w strnę portu. Czułam pewną ciekawość jak szybko uda mi się wpasować w zgraną bądź co bądź po tygobiu rejsu załogę. Do jakiej wachty trafię, na ile przydadzą się moje godziny pływania na pokładzie Roztocza. Jakkolwiek wrażenie mogłam zrobć tylko raz, na wejściu. Na pierwszy ogień trafiłam na delegację oficerów w osobach Doroty i Kuby, oraz kapitana Wojtka. O ile Dorota i Wojtek to zupełnie nowa znajomość tak Kuba... hmm, mieliśmy nieodparte wrażenie, że gdzieś już dane było nam się spotkać. Kwestię tą przyszło nam jednak zgłębić już w czasie rejsu. Wymiana uprzejmości była dość krótka bowiem ta część załogi udała się tropem innej części załogi a mianowicie do centrum. Tam też szalał ze swoją oryginalną fantazją II oficer - aprowizacyjny - Szatan.

Dotarliśmy do portu. Roztocze prezentowało się okazale pomiędzy innymi jachtami. Wciąż takie samo. Wydawałoby się że ciężkie, przysadziste w swoim wyglądzie ale za to owa sprawdzona konstrukcja z gracją i co istotne w pełnym bezpieczeństwie wiozła mnie już nie jeden raz przez morza i oceany. Weszłam na pokład. Tegoroczny 40-letni jubilat przywitał mnie słońcem na pokładzie i dobrze znanym zapachem ropy spod pokładu. Przywitałam się z nim delikatnym muśnięciem nadbudówki. To było jak początek sentymentalnej podróży. Dostałam przydziałową koję. Zostwiliśmy bagaże w kubryku i ruuszyliśmy śladem załogi. Co prawda z początku nie uszlliśy daleko, zatrzymując się na zielonym brzegu mariny. Leszek miał wachtę kambuzową więc wolał trzymać się blisko jachtu w razie zbliżającej się pory karmienia. Nie mniej posiadane w zapasie 2h pozwoliły nam zaliczyć krótką przygodę z niemiecką łodzią podwodną, na którą weszliśmy , pomimo minionej godziny otwarcia muzeum, za zgodą uprzejmej pani w kasowym okienku. To było moje pierwsze spotkanie z wnętrzem łodzi podwodnej i muszę stwierdzić, że życie na pokładzie z torpedami, gdzie przestrzeń życiowa ograniczona została do minimum, czyli powierzchni materaca w koi, jest niezłą masakrą. Zwłaszcza że całość życia rozgrywa się kilkadzisiąt metrów pod powierchnią wody. Jestem trochę mechanicznym ignorantem więc ilość przyrządów, zegarów, wskaźników i wszelkiego rodzaju inne techniczne wyposażenie wprawiało mnie niejednokrotnie w totalne zdumienie i frustrację na przemian z podziwem i uznaniem umiejętności obsługi tego wszystkiego. Z pewną dozą nieśmiałości dytkałąm kolejnych przycisków, wolantów, drążków, przekładni. Leszek przyssał się do pryskopu podlądając życie na powierzchni. Kolejno przechodziliśmy przez kajutę Kapitana, mesę, nawigacyjną, kubryk choć wszystkie te pomieszczenia stanowiły niejako jedną całość, łącznie ze zlokalizowanymi pod kojami torpedami. Ulokowałam się na jedej z nich. Hmm.. trochę ciasno. Koja nade mną opierała się nimal na mojej twarzy, a zwarzywszy że jeszcze była pusta w momencie jej wypełnienia jakimś ciałem niewątpliwie ktoś mieszkałby ze mną z powodu grawitacji. Zatęskniłam za Rotoczem. Tam przynajmniej wszystko było stabilne i w jednej płaszczyźnie kiwało się na fali. Nie mniej jedno z moich kolejnych marzeń się pełniło. Poczułam ciasną atmosferę podwodnych okrętów i już chyba z mniejszą chęcią odnosiłam się do pomysłu przepłynięcia się czymś takim. Wyszliśmy na powierzchnię. Słońce świeciło niezmiennie zatem mogliśy spokojnie udać się do pobliskiego pub'u. Spożycie lokalnego piwa zostało poprzedzone zakupem pamiątkowych magnesów - chyba powinnam się cieszyć z faktu wymiany lodówki na większą w domu, zaczynała robić się tłoczno na niej - te przynajmniej mniejsze od kartek pocztowych są równie sympatyczną pamiątką. Nabrzeżna knajpa, jak się wkrótce okazało, stała na drodze powrotnej naszej załogi zatem za jednym zamachem udało mi się poznać z nieznaną częścią. Zakupy aprowizacyjne śiadczyły o udanym wypadzie do miasta. W towarzystwie Kuby zakończyliśmy egzystencję z pub'ie i wróciliśmy na pokład jachtu. Trwały przygotowania do wyjścia z portu. Szybki rzut oka na grafik wacht uświadomił mi, że moją najbliższą noc spędzę na pokładzie w wyszukanym towarzystwie Radka i Szatana. Zapowiadało się ciekawie. Manewr precyzyjnego odejścia od kei znalazł uznanie u obserwujących nas wielu par oczu stacjonujących tu głównie Niemców. Wyszliśmy w morze. Ciepła kolacja była dla mnie sygnałem zbliżającej się pierwszej wachty zatem postanowiłam zaraz po niej ukraść trochę snu, którego za wiele nie miałam przez ostatnią dobę. Roztocze kołysało się miarowo. Fala rosła, sen jednak nie przychodził. Czułam jak fale coraz bardziej bujają jachtem. Nadal pamiętam ten łomo uderzających ton wody morza północnego w pamiętnej wyprawie na Jan Mayen. Chyba nie chciałam tego powtórzyć. Bałam się że ulegnę chorobie morskiej i do niczego się nie nadam. Ku mojemu zdziwieniu, jakoś trochę przed czasem, wyklułam się z koi i wrzucając kolejne warstwy na siebie wyszłam na pokład. Szatan już tam był. Radek pojawił się tuż za mną. Byliśmy w komplecie zatem mogliśmy zwolnić Łukasza i Radka II i ofecera w postaci Kuby. Ropoczęła się pierwsza nasza wpólna służba na morzu w tym rejsie, wzmocniona faktem, iż była to również pierwsza wachta Szatana jako oficera i to ta najlepsza w środku nocy. Byliśmy jak Bolek, Lolek i Tosia, z tą tylkko różnicą że stały ląd Dzikiego zachodu pozostawał w sferze marzeń przed nami była niczym nie oświetlona czarna rzeczywistość, gdzie daleki horyzont zacierał granicę pomiędzy wzburzonym morzem a granatem nieba. Należało już tylko stanąć za sterem i bezpiecznie przeprowadzić jacht pomiędzy pojawiającymi się z nikąd pulsującymi śiwatełkami nad wodą. A światełka są bardzo ważne, bo niektóre musimy puścić przodem, niektóre ominąć to prawą to lewą burtą. Jest co robić. Tej nocy na oku stał Szatan we własnej osobie. ....