07-13 października 1998

No to jesteśmy na miejscu. Almeria przywitała nas pięknym słońcem w formie 28 st.C. To jest niesamowite uczucie, gdy po tygodniu ponurych deszczowych dni znowu zobaczyliśmy ten cudowny złoty krążek. 
 

Atmosfera ogólnej radości zaczęła nam się udzielać już w Lublinie. Jak się okazało nikt z nas nie miał więcej jak 0,5 h na spakowanie się na wyjazd. No może Gązo, który po 1 godz. pracy zjechał do bazy i jeszcze się przespał tego dnia. To nie krasnoludzkie! Ja z Simsonem odebraliśmy sobie to dopiero w samolocie - każda pozycja nadawała się na odrobinę snu.

Jak się okazało w pociągu relacji Lublin - Warszawa to każdy z nas miał nie lada przygody w ciągu dnia. Simson w ogóle cudem dotarł na dworzec. W przeciągu dwóch i pół godz. po pracy musiał się spakować, kupić bilet, walutę i dotrzeć na czas, a to że dotarł w końcu na miejsce zakrawało na cud. Zresztą podobnie było ze mną. Mając wreszcie do dyspozycji ok. 3 h w domu, w przerwie pomiędzy myciem się i prasowaniem odbierałam niezliczoną ilość pożegnalnych telefonów.

Ale…dotarliśmy do Warszawy, gdzie odebrała nas koleżanka Gąza - Agnieszka. I zaczęło się. Najpierw w tramwaju, narobiliśmy głośnego zamieszania a następnie dość odważnie powalczyliśmy u Machońki w domu. Gazo uraczył nas swojskim winem prosto od mamy, Simson z Agnieszka rzucili się do sklepu po wódkę, ja zrobiłam kolację, a wszystko to utrzymane zostało w smutnej atmosferze filmu „Epidemia”. Jednak bohaterskie czyny poświęcających się lekarzy czciliśmy kolejnym polaniem. Wszystko generalnie skończyło się dobrze i tam i u nas. Paradą wrażeń wrzuciliśmy kasetę Kultu co zdecydowanie ożywiło nastrój. Śpiewom i wspomnieniom nie było końca. O 3.15 ostatni na polu chwały padł Simson a o 4.02 zadzwoniła pani zegarynka surowo oznajmiając, że zamawialiśmy budzenie na godz. 4.00. Co poniektórzy się nie wyspali, ale mieliśmy to kiedyś odrobić.

I tak właśnie półprzytomni dotarliśmy taksówką 919 o 5 rano na lotnisko. A tam wielkie rozczarowanie zwłaszcza dla chłopaków, sklepy wolnocłowe otwarte są dopiero od 6.00 rano. Więc plany o papierosach i alkoholu przeminęły z LOT-em. Cicha nadzieja tliła się wokół sklepu pokładowego Boeninga 737,którym zmienialiśmy naszą szarą rzeczywistość na świetlaną przyszłość.

Stosunkowo mały samolot-charter okazał się bardzo przyjemny ze względu na pyszne śniadanko, napoje i ów sklep. Nasz trójka najbardziej przyczyniła się do wzrostu DMS papierosów Marlboro Light razy dwa + gratis w formie paczki kart do Pokera, do tego 0.75 Żubrówki i 0.75 Chopina. Jeszcze nie zdążyliśmy wylądować a chłopcy stwierdzili, że za mało.

Uwaga podchodzimy do lądowania. Za oknem piękne czyste niebo, wspaniałe krajobrazy gór Sierra Newada, Morena i Alcazar. Jest to wspaniały widok słusznie porównywany do do pejzaży Dzikiego Zachodu. Wysiadamy-żyjemy. Pilot fantastycznie wykonał manewr lądowania co przede wszystkim docenił lekko wystraszony Gązo.

Jak wspomniałam Almeria bardzo mile zaskoczyła nas pogodą i tylko tym niestety. Zielonym autobusem dotarliśmy do centrum, gdzie szybko zorientowaliśmy się ze mało kto mówi tu w cywilizowanych językach, a na pewno już nie w informacjach „PKP” czy „PKS”. Znajomość, pani w okienku, co do połączeń między miastami była żadna, rzuciło nas to na kolana. Idąc za zmysłem geografa odnaleźliśmy jedyny punkt „oficine de turismo” ,gdzie niesłusznie spodziewaliśmy się otrzymać żądane informacje. Uprzejma hiszpanka miała jedynie blade pojęcie o najbliższym otoczeniu, a reszta świata była poza jej zasięgiem. Dobrze przynajmniej, że konwersacja mogła się odbyć w atmosferze wzajemnego zrozumienia biorąc pod uwagę fakt iż pani mówiła w j. angielskim. Tak czy inaczej wiemy niewiele więcej, dzięki kilku prospektom. Tempo zbieranych informacji doprowadziło nas do momentu, gdy wszyscy bez wyjątku zamykają woje podwoje i udają się na sjestę. Zatem 3h mamy z głowy, na prawdę wkurzające, bo nam nikt przerwy nie dał!!!

Oczywiście każda nowa, zaskakująca sytuacja ostro jest komentowana przez moich opiekunów, czego nie da się przełożyć na cywilizowany język, ale kilka co ciekawszych wniosków notuję na bieżąco na końcu dziennika. W tzw. międzyczasie opracowujemy na gorąco nowy plan. Pomimo moich utyskiwań zostaje odrzucona Portugalia na rzecz Afryki. Głosowanie przesądziło, ale co się odwlecze to nie uciecze, a póki co nasz nowy plan zaczynał mieć ręce i nogi. Zanim jednak tam dotrzemy czeka nas niezła wspinaczka do górującego nad miastem wspaniałego zamku. To co przede wszystkim rzuca się w oczy to posąg Jezusa na szczycie i gdyby tylko brzeg Oceanu byłby trochę bliżej mogłabym rzec, że jesteśmy w Brazylii... może kiedyś.

No i dotarliśmy. Wrażenie jest niesamowite. Widoki są wspaniałe. Almeria rozciąga się po horyzont. Trochę przypomina nam zaniedbane tureckie miasta a z drugiej strony mnóstwo wysokich drogich hoteli, otoczonych wspaniałymi ogrodami, stylowymi latarniami. Wszystko to generalnie współgra z pięknym brukowanym pasażem, biegnącym przez środek miasta. Tak czy inaczej miasto może się podobać. Mimo to musimy je na trochę opuścić. Nasz prom odpływa o 23.30. Do tego czasu z Gązem robimy zakupy, powiązanych z wymianą pieniędzy. Z niecierpliwością oczekujemy momentu wejścia na trap. Oczywiście wszystko to kojarzy nam się planem zdjęciowym „Titanica”. Ogromny prom, przedziwny zbiór ludzi, bagaży, pakunków, żywego inwentarza. W powietrzu unosi się atmosfera wielkiej przygody. Jest ciemno. Przechodzimy szklanym trapem na pokład. Prom wygląda okazale, czysto, zadbanie, schludna obsługa. Pasażerów nie ma zbyt wielu więc jest jak się rozłożyć na miękkich, pokrytych welurem fotelach. Liczne na wyposażeniu telewizory nadają jakiś hiszpański dramat, ale nam to nie przeszkadza. Jesteśmy trochę zmęczeni więc czym prędzej obieramy pozycję do snu. Ja z Gązem rozkładamy się na fotelach. Simson układa się na podłodze na karimacie. Jest dobrze. Rozpoczyna się nasza afrykańska przygoda. Jak zwykle mogłam w ciemno spodziewać się wrażeń ale to co działo się z pogodą w nocy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Potężny sztorm uderzył w prom i huśtał nim niesamowicie. Jego rozmiary musiały być ogromne, zważywszy na ogrom promu, który swoją potężną masą poddawał się kolejnym podmuchom. Deszcz, gromy, fale, ciemność, w pewnym stopniu samotność na środku morza. Dawno nie czułam takiego strachu. Okazało się później, że Simson czuł to samo. Chyba obudziliśmy się w tym samym momencie choć żadne z nas o tym nie wiedziało. Może i lepiej, że przed snem uraczyliśmy się mixem Sprite’a z Chopinem. Na pewno pomógł nam przetrwać noc i doczekać do rana. A ranek był przedziwny. Przypłynęliśmy ok 6 rano. Ciemno, dość ciepło, bezludnie i cicho. Razem z nami wysiadły dwie Kanadyjki. Zaczęly się poszukiwania noclegu, Info Turismo lub czegoś takiego. Generalnie szliśmy przed siebie, ciemnym, cichym miastem Melilla, brzegiem Północnej Afryki. Nie szło nam za dobrze. Suma sumarum znaleźliśmy się na plaży. Wcześniej zaznajomiliśmy się z pracownikami stacji benzynowej, gdzie Gązo stwierdził - Simson idi, koledzy po fachu. Twój job is nalewak do ten. .. Trudno było opanować sie od śmiechu. Wyliśmy dobry kwadrans, wspominając to zdarzenie podczas relaksacji na plaży. Tam też nastąpilo uroczyste zakończenie resztek Chopina, co ponownie wprawiło nas w stan błogiego uniesienia i to dosłownie. Chłopaki zaczęli łazić po palmach i wszelkich innych rzeczach. Było dość wesoło. Musieliśmy wyglądać zabawnie bowiem z obserwacji wynikało, że wzbudzaliśmy niemałe zainteresowanie wszystkich pojawiających się autochtonów na ulicy. A były to głównie rzesze sportowców, biegających, podciągających się na poręczach, robiących pompki itp. Ten zaiste wesoły nastrój nie opuścił nas do końca dnia. Rozmowa w iformacji turystycznej, którą uskuteczniał Simson to kolejna historia świata. Z Gązem mieliśmy niezły ubaw. Dzięki temu wyszliśmy z owego biura ze stosem makulatury propagandowej o cudach Melilli adresami noclegów do odnalezienia. I tu niespodzianka, bo każdy z nich to koszt średnio ok 17 $ za osobę. No nie czuliśmy aż tak wartościowymi turystami więc z uśmiechem odłożyliśmy oferty tubylców i udaliśmy się na lunch, na wcześniej zapoznany skwer w centrum miasta. Całkiem zresztą ładny, przyjazny, zielony choć niezwykle czarny patrząc pod kątem populacji. Rozczarowani nieco afrykańską gościnnością rozpoczęliśy tworzyć plany o dalszej przygodzie, z myślą powrotu na stary kontynent. Kolejny raz nasza przyszłość zaczęła rysować się w słonecznych kolorach. Siedząc na promie a raczej leżąc na jego pokładzie snuliśmy wizje przyszłościi rozpamiętywaliśmy przeszłość - z Simsonem wspominaliśmy powrót promem z Egiptu do Akaby w Jordanii. Leżeliśmy wtedy ciemną nocą na pokładzie statku wpatrując się w gwaizdy. Było nam wtedy tak dobrze jak teraz dopóki z desek nie wygoniła nas kolejna fala. Zaśmiewając się do bólu zwijaliśmy żagle do kajuty. Tam nadal rozbawienie obserwowaliśmy huśtające ruchy promu. Mimo szczerych chęci bycia aktywnym żeglażem znów zmógł nas sen. I tak każdy z nas, w wybranej przypadkowo pozie, dotrwał do zachodu słońca.

Dopłynęliśmy. Z podziwem obserwowaliśmy poczynania kapitana przy podchodzeniu do brzegu. Generalnie wyglądało to jak wykonanie koperty na egzaminie. Z tą drobną różnicą, że dla nas było to parkowanie Tir'a w miejscu dla co najwyżej dla malucha. Wróciliśmy na ląd hiszpański, owiany ciepłą morską bryzą. Dotarliśmy do dworca, gdzie łąpiąc autobus na najbliższy camping za jego przyczyną znaleźliśmy się w cichej zatoczce osoniętej skałami. Już wieczorem atmosfera miejsca dała nam się oczuć w sposób wielce nastrojowy. Brzeg morza był ok 100 m od nas. Nasz namiot stanął na jednym z poletek pomiędzy szumiącymi sosnami. Gorąca woda, czyściutkie łazienki, mało turystów, dzika przyroda wokół, spokój, kojący szum morza i wizja przespanej na stałym lądzie - raj, a na pewno jedno z jego wcieleń, wyjątkowo przyjemne. Lekka kolacja na brzegu morza, uzupełniona toastem z żubrówki i soku jabłkowo-brzoskwiniowego, ukoila nasze dusze do snu. A ten trwał nieprzerwanie do 9.30 rano. WAKACJE... Ranek zaskoczył nas dziwnymi chmurami na niebie. Plan plażowania został przesunięty na późniejszą porę na rzecz wspinaczki wysokogórskiej. I stałoby się tak na pewno gdyby nie czas naszego przygotowania do wyjścia. O godz. 12 zamierzyliśmy się do drogi a tu słóńce wyszło w pełni na nieboskłon a to skłoniło nas do pozostania póki co na plaży. Tu zaczęło się... Kilkakrotne próby wejścia w otchłań Morza Śródziemnmego paliły na panewce jedna po drugiej. Woda miała chyba z 15 st Celcjusza to nawet nie jest Bałtyk a daleko mu do jezior w okolicach Pelnika. Za 10 razem, kiedy fala dosięgła pasa, Simson dal nura prosząc w ostatnich słowach o zapamiętanie go takim jakim był za życia. Generalnie na brzegu było bardzio wesoło dla nas a w szczególności pozostałych użytkowników campingu. Stanowiliśmy bowiem nie lada atrakcję morsów - samobójców, rzucających się dziko po plaży , uciekając przed każdą nadchodzącą falą. Po 2,5 h plażowania nasze słoneczko jednak dogoniły kłębiaste chmury, co postawiło nas na nogi i ruszyliśy do oddalonego od nas o 4 km nadmorskiego kurortu. Droga prowadziła krętą wstęgą po zboczach gór skalistych, wzdłuż wybrzeża Costa del Sol. Widoki nie zapomniane. Dużo ciekawsze od samego miasteczka, gdzie po raz kolejny zaskoczyła nas pora sjesty i kłódki na wszystkich możliwych sklepach. Chwila zachwytu nad pięknem natury zadowoliła nas na tyle, że rychło powróciliśmy do domu. 

 

Po kolejnej wymianie zrobiliśmy grubsze zakupy, zaczerpnęliśy też języka co do naszych dalszych planów. Po powrocie na camping urządziliśmy sobie prawdziwą ucztę. Zupki, kanapeczki, żubrówka z sokiem jabłkowym. Zupełnie jak na wakacjach w raju. Padamy dzwinie zmęczeni. Jedyny ruch na jaki stać moich przyjaciół to zawody w rzucaniu kamieniami do morza. Kto dalej? Wyniki nie były wyśmienite ale humory za to dopisywały w nieograniczonym rozmiarze. Zapomniałam dodać, że przez cały wieczór natura dawała nam fantastyczny pokaz błyskawic i gromów. To co działo się na niebie w głebiach morskiej przestrzeni to było coś pięknego. Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś tak niesamowitego. Mieliśmy wrażenie jakby ktoś lał strugi ognia, które topiły się w czarnej otchłani morza. Czasami zdarzały się nawet trzy błyskawice na raz co sprawiało wrażenie ognistego płotu łączącego niebo z ziemią. Cieszyłam się, że nie ma nas w tej chwili na jakimś statku, a pływało ich sporo na horyzoncie.... Wtedy nawet nie przypusczałam, że kiedyś znajdę się właśnie po tej drugiej stronie... ale to już zupełnie inna historia... Wszystko to wygładało dramatycznie i strasznie. Po ok. 2 godzinach iluminacje pomału wygasały. Znów zrobiło się cicho. Tym samym wszyscy zeszliśmy się w namiocie. Rano czekała nas arcyważna wyprawa - ruszaliśmy na podbój dzikiego zachodu i to dosłownie.

No i jest poranek. Spakowaliśmy nasz dobytek i z dworca, w naszej zaprzyjaźnionej już Almerii, odjechaliśy w siną dal. Droga prowadziła prze góry żywcem wzięta z amerykańskich westernów. Totalna texańska pustynia. Zachwyceni widokami przejechaliśy moment wysiadania i z pobliskiego Tabernas wracaliśy ok 4 km do Texasu. Opłaciło się. Jeszcze do pokonania wąwóz, suche pustynne powietrze, wciskający się wszędzie kurz i na horuzoncie Western Country. Niestety  cieć przy wejściu zdarł z nas za bilety jakieś kosmiczne pieniądze ale tylko jakieś 20 m dzieliło nas od Fortu Bravo więc długo nie marudziliśy. Przybyliśy tu prawie " W samo południe" i gdyby nie brak rzeki pojawiającej się jedynie w zimie czulibyśmy się jak nad Rio Bravo. Było nas tylko troje więc nie mogliśmy zagrać "Siedmiu wspaniałych" ale w "Dzikiej Bandzie" mielibyśmy szanse. Tak czy inaczej czuliśmy się bardzo ze sobą związani co najmniej jak "Tres amigos". Dotarliśmy do saloonu, gdzie trafiliśmy na jego oblężenie. Gdy tylko wzięłiśmy do ręki po zasłużonej butelce piwa "San Miguel" na saloon napadło trzech kowboi. Ostra wymiana słów - oczywiście mamy do czynienia z westernem w wersji hiszpańskie - i strzałów dała nam niezły ubaw, zwłaszcza gdy w to wszystko wmieszał się Szeryf i barmanka Teresa. Wszystko odbyło się lotem błyskawicy z naszym udziałem. Na koniec wszyscy bohaterowie wystrzelali się nawzajem, zbierając gromkie brawa. Show był przewspaniały. Świetna charakteryacja dzikich oprychów wkomponowana w całkiem oryginalnie wybudowane miasteczko wciągnęła nas w atmosferę Dzikiego Zachodu. Zwłaszcza gdy rozbiegliśmy się po okolicy co chwila lądując a to w banku, a to w więzieniu szeryfa, na poczcie a raczej ówczesnym telegrafie... Generalnie był czad. Za wzgórzem rozciągał się obóz Indian plemienia Siuksów. Wigwam Wodza, okryty bawolą skórą, odznaczał się pośród białych namiotów indiańskiego pospólstwa.

Tak spędziliśmy dzień na emocjanującym napadzie na saloon i zasakującą wyprawę na Dziki Zachód. Stanęliśmy oko w oko z texańskim bizonem i afrykańskim wielbłądem. Trochę nam to nie pasowało ale i nie przeszakdzało. Z żalem wracaliśy na szlak, gdzie z góry musieliśy zapomnieć o autostopie. Hiszpanie to jednak nieużyte łosie. Patrzą się na nas, stojących na poboczu, jak na jakieś objawienie. W końcu przestajemy machać, bo grozi to jedynie potencjalnum wypadkiem zaparzonbych kierowców. Wróciliśy więc autobusem i skierowaliśy się do San Jose. Miało to być miejsce rajem zwane ale jak dojechaliśmy to raj ten zniknął a nawet zmienił się w pewien przedsionek piekła. Jest godzina 20.00 i jak się okazuje jedyny kemping w wiosce jest zamknięty a wokół tylko hotele i wille do wynajęcia. Po prostu rewelacja. Docieramy do plaży. Po pierwsze syf i przestrzeni niewiele, jak na takie sławne letnisko, a szans na znalezienie noclegu żadnych. Nie powiem ogarnęła nas pewna desperacja. Patrol policji cywilnej krąży po ulicach, my snujemy się z wizją bezsennej nocy. Trochę to wyglądało mało rewelacyjnie. Kobieta z pobliskiego kiosku pokierowała nas na domniemany kemping. Wg jej wskazówek dochodzimy do miejsca gdzie normalnie funkcjonuje baza ale od paźdiernika jest zamknięta a jest 9.10.1998 r. dokładnie godz. 20.40. No to co? Rozbijamy się na dziko. Nie ma przeciwwskazań. Tylko gdzie? Zaczynamy się rozglądać po okolicy. Pojawia się pierwsza pewna lokalizacja a tu wyłania się z ciemności człowiek z psem i kategorycznie zawraca nas z drogi. Unieśliśmy się trochę. Facet zdecydowanie wszedł nam w paradę i jeszcze wysłał nas do zamkniętego schroniska młodzieżowego. Musieliśmy znaleźć tu jakąś korzyść. Było już zupełnie ciemno więc nasze szanse ukrycia wzrosły. Znajdowaliśmy się aktualnie w połowie góry - dość wysokiej i dającej pewne szanse zadekowania się na noc. Z Simsonem wyruszyliśy cichaczem na oględziny wzgórza. Bardzo cicho podchodziliśmy, rozglądając się po nocy wokoło. W końcu, pom iędzy jakimiś krzakami, na zboczu znaleźliśmy kawałek płaskiego miejsca, ukrytego za kępą kolczastych krzewów. Jeszcze ciszej zeszliśmy do Gąza, zabraliśmy go z manelami i ulokowaliśmy się na wcześniej upatrzonej pozycji. Cały czas prawie w całkowitym milczeniu zrobiliśmy sobie kolację. Żałowaliśmy tylko że tym razem nie będziemy mieli czym uczcić sukcesu jaki osiągnęłiśmy w temacie noclegu po postępującym już dość znacznie załamaniu. Każdy szelest reklamówki czy karimatymy brzmiał niemal jak marsz piechoty. Jedno przez drugie uciszaliśmy się jak mogliśmy. Stawianie namiotu zastawiliśmy na koniec, jako że tropik jest srebrny i na pewno byłby widoczny z daleka. Ku naszej uciesze okazało się jednak, że z drugiej strony tropik jest bordowy co zdecydowanie przyśpieszyło ruchy na zboczu. W pewnym momencie Gązo zayważył jakieś światło na horyzoncie. Przebiegł nas dreszcz. Jeszcze tego brakowało żeby ktoś przegonił nas z noclegu i kazał najmować hotel po 10-20$. Sytuacja zaczęła się komplikować. Przez kwadrans nie odezwaliśmy się ani słowem, obserwując wędrujące światło. Gązowi wydawało się wręcz, że ktoś chodzi po wzgórzu. Tym razem nawet szelest trawy brzmiał jak artyleria podczas oddawania honorowej salwy. Każdy przjeżdżający samochód przyprawiał nas o krótki zawał serca. Po kwadransie zauważyłam pewną prawidłowość. Wokół miasteczka, pomiędzy wzgórzami wiła się droga dojazdowa. W momencie gdy jakiś samochód dojeżdżał do zakrętu, odległego o dobre 4-5 km, dużo wcześniej było widać już jego światła. Mniej więcej w tym samym momencie na naszym wzgórzu pojawiały się świetliste smugi. Wspólnie doszliśmy do słusznego wniosku, że to musi być to i odetchnęliśmy z ulgą, pozostając jednak w profilaktycznej ciszy. Cichaczem też wzięliśmy się do rozkładania namiot. Podłoże co nie bądź kamieniste i kolczaste było jak diabli. Daliśmy sobie spokój ze sprzątaniem terenu i tak wydawało nam się że robimy wystarczająco dużo hałasu. Namiot stanął, wrzuciliśmy plecaki i tak jak staliśmy wskoczyliśy do śpiworów. Zasnęliśmy chyba od razu trwając w czuwaniu nad niezidentyfikowanymi odgłosami nocy. Ranek był ponury nastrojowo ale za to przepiękną pogodą. Niebo w pełnym błękicie odsłaniało się spoza szczytu. W namiocie atmosfera była nieco mieszana. Jeszcze nam się nie zdarzyło wstawać tutaj o godz. 8.00 ale sytuacja wymagała pełnego zwarcia w szeregach żeby zwinąc obóz jak najszybciej z pola widzenia. Cała akcja zajęła nam kwadrans z pełnym przygotowniem do drogi. Chłopcy cierpliwie wyczekali moment jaki zajęło mi założenie stroju kąpielowego. A wymagało to pewnej gimnastyki, żeby ukryć się za 30 cm krzakiem na zboczu w pełnym dniu i w czasie 1 min przebrać się z pełnego opakowania w małe coś. Udało się a pogoda mnie tylko dopingowała. Już widziliśmy się na plaży, leżacych na karimatach nad brzegiem morza. Dojście do plaży zajęło nam chwilę, następną panowie wykorystali na poszukiwanie Turismo Info - totalne fiasko w tym temacie. Kolejną chwilę spożyli w pobliskiej cafeterii pijąc poranną kawę. Ja przez ten czas pilnowałam plecaków na plaży. W końcu mi się znudziło, zawołałam chłopaków, przenieśliśmy się bliżej morza i wyłożyliśmy się w stronę słońca. Przed nami swoje atrakcje roztaczał piękny dzień pełen słońca, lenistwa, kąpieli słonecznych, plażowania pod pięknym saliktym klifem, zupełnie jak na pikniku pod wiszącą skałą. Było nam dobrze a nawet bardzo dobrze. Kąpiel w morzu w wodzie o temperaturze ok 15 st. Celcjusza - może to nie był raj ale wciąż mieliśmy paźdzernik. To nam się należało zwłaszcza po ostatniej nocy.

W podsumowaniu niestety tak zachwalane San Jose rozczarowało nas wyjątkowo. Po pierwsze żadnego kempingu, plaża brudna, pełna śmieci. Wrażenia estetyczne fatalne. Bez żalu zwinęłiśmy żagle i pomimo pięknej pogody przerzuciliśy się do La Garoffa, kemping położony pod skalnym urwiskiem nad samym morzem. Niewątpliwie było to jakieś wcielenie raju ale chyba tylko dlatego że trzeba było za ten raj zapłacić. W zaprzyjażnionej Turcji byłoby to zapewne za darmo a jeszcze z zaproszeniem na kolację. Ale aż tak nam to nie przeszkadzało. W mieście zrobiliśmy stosowne zakupy, tj. coś do jedzenia, 3 kartonowe wina makri Cavalier, 2 l piwa. Wszystko to wieczorem zaowocowało kolacją z winem, uzupełnioną łykiem chłodnego piwa. Relaks trwał do późnych godzin wieczornych. Ja o 23.00 położyłam się spać, chłopakom fantazja pozwoliła działąć gdzieś do 1.00 w nocy. Łazili po jakichś skałach, z którymi poranna nieco bardziej trzeźwa konfrontacja już nie wygładała tak ochoczo. Noc dla mnie minęła całkiem spokojnie. Chłopcy spali jak dzieci. Gązo tylko w nocy przebąkiwał jakieś słowa, czego rankiem w ogóle nie pamiętał...

- muszę przestać na chwilę pisać, bo wg Simsona zrobiło się ciemno i na pewno popsuję sobie oczy, ale w gruncie rzeczy chodziło mu o to żebyśmy zmienili pozycję siedzenia. Byliśmy bowiem oparci o siebie plecami i chyba trochę zdrętwiał.

zaczynam znowu.... Kolejny dzień w pięknej wschdzącego słońca. Niebo lekko pokryło się chmurami, jest 9.45 ale są tendencje do ich rozejścia się. Chłopaki oczywiście śpią po wczorajszych przygodach. Przeszłam się jakieś 50 m pozostałam na plaży. Cisza, słońce, totalne lenistwo, szum morza, chyba właśnie poczułam się jak na urlopie w niedzielę. Trochę szkoda, bo to jest jeden z dwóch ostatnich dni w Hiszpanii. A tu pogoda jak marzenie, akurat na sam koniec. Rewelacja. O! Idzie Don Simson. Senior wygląda trochę niewyraźnie, siląc się na uśmiech. Oczywiście nie bezinteresownie. Chodzi tu o wielką grę - śniadanie. Twardo zaparłam się chęci jego zrobienia, ale na widok Gąza zmiękło mi serce. Senior Gązo odbiegał wizualnie od wczorajszej formy i nie bardzo był funkcyjny żeby nawet pomyśłeć o śniadaniu. Generalnie zrobiliśy go wspólnie, po czym ja wróciłam na plażę a panowie do sklepu. Mieli co prawda uzupełnić jedynie zapasy pieczywana wieczór ale inwencja poszła dalej o kolejne 2l piwa. Tym razem było to dobre posunięcie - przyznaję. Położyłam się niemi żeby zachować jakąś kontrolę nad jego przepływem. Ponieważ poprzednim razem w San Jose leżałam na plaży po zewnętrznej, chłopaki wypili piwo nie proponując mi współudziału, tłumacząc się, że nie wyglądałam na to żebym miałam ochotę na piwo - to jakiś żart. Dlatego też dzisiaj obie butelki przechodziły przeze mnie. I tak w sprzyjającej atmosferze dotrwaliśmy do umówionej godz. 15.30 i ruszyliśmy na podbój okalających wzgórz. Wychodząc z kempingu analizowaliśmy głośno pejzaże i plenery zdjęciowe, kiedy minął nas gość w pełnym turystycznym rynsztunku, zmierzający na nasz kemping. Ku naszej radości okazało się że krajan. Szybko podjęliśmy akcję zapoznawczą i ustawiliśmy się za 2 h na dłuższy kontakt po powrocie z gór. A wyprawa była wielce udana. Samo podejście na jedną z nich prowadziło drogą, która na pewno pamiętała czasy konkwisty. Ostrymi serpentynami dotarliśmy na szczyt, gdzie poczuliśmy się wyjątkowo. Byliśmy na dachu świata. Wokół roztaczał się krajobraz wyjałowionego płaskowyżu, skąd mieliśmy widok na rozległy horyzont Morza Śródziemnego, którego bezkres rozciągał się po naszej lewej stronie. Za nami wypłaszczone grzbiety gór pokryte były jedynie nielicznymi kępami kolczatych krzewów. W tych stronach krajobraz ten jest niezmienny i ciągnie się przez dziesiątki kilometrów. Mieliśmy wrażenie, że przed nami nikogo więcej tu nie było. Wygląda może trochę smutno i monotonnie ale ma swój urok. Wszystko to wyglądało jak zastygły przed laty krajobraz w świetle popołudniowego słońca. Tą samą drogą zeszliśmy na dół i podjęliśmy wspinaczkę na drugie wzgórze. Chcieliśmy dotrzeć do ruin twierdzy, którą obserwowaliśmy z zaciekawieniem od pierwszych chwil pobytu tutaj. Doszliśmy. Zaskoczeniem dla nas były symbole sfastyk niemieckich i anty - żydowskie graffiti. Ktoś chyba ich bardzo nie lubił i to kiedyś bo na malowidłach odznaczył się zab czasu. Zasiedliśmy na baszcie z żalem zauważając, że jeszcze tylko jeden cały dzień pozostał nam w tym niezwykle uroczym miejscu. Ale cóż, wracamy sprawdzić co porabia nasz rodak.

Darek - bo tak brzmi imię jego, dogadał się z cieciem, że wniesie opłatę jedynie za obiekt ludzki bez namiotu co zadecydowanie oszczędzało jego nadwątlone ostatnio finanse. A oto krótki rys historyczny z życia Dariusza.... Jest to zacnej postawy młody człowiek jak na kucharza dyplomowanego przystało. Od 6 lat pracował w dobrej, znanej restauracji w Niemczech, do 16.08 kiedy to został nakryty przez policję i niestety jak to się dzieje w przypadku nielegalnej pracy z pieczątką w paszporcie został odesłany do domu precz. Wolał jednak zapłacić pewną sumę i ruszył w zupełnie przeciwną stronę w drogę tułaczą. Z innym Niemcem, Peterem przeszedł Francję i część Hiszpanii, gdzie pod Barceloną rozstali się i Darek dalej potułał się sam. W ten sposób dotarł do nas z jedną fatalną przygodą w Walencji. Tam bowiem na kempingu ktoś go haniebnie okradł z gotówki i kart bankowych. Trochę zdołowany z resztką pieniędzy stara się dostać do Portugalii do kumpla - wszystko po to aby wrócić gdzieć do pracy w kuchni. Wieczorem przy dość sporej ilości lokalnego wina opowiedział nam tę historię i kilka innych, już czysto kulinarnych. Przepisy podawane przez Darka tchnęły niezwykłą ilością jedzenia, na co Simson reagował bardzo nerwowo.Skarżył się cały czas, że jego ostatni gorący posiłek to było śniadanie w samolocie. Przesada. Codziennie robiłam im kolację i nie zauważyłąm żeby wyrzydzali. A oprócz kanapek zawsze dostawali gorący kubek z zupką. Tak czy inaczej Simson po powrocie zapowiedział wielką ucztę w formie 2 kurczaków, zestawu 5 surówek, fury frytek i dobrego piwa... No tego ostatniego to mu tu zupełnie nie brakowało.

Biesiada z Darkiem przeciągała się. Zapisałam przepis na wyśmienity karczek z grila i ciasto dp wszystkiego, które zawsze wychodzi. Obiecałam moim towarzyszom podróży, że niedługo po powrocie spotkamy się na żeberkach na miodzie i bułeczkach z owocami.. ciekawe tylko kiedy...  No i perwsza partia piwa uległa konsumpcji. Gązo niewiele myśląc pobiegł do sklepu po następne dwie, bo przecież nie można tak nagle i smutno zakończyć tak mile rozpoczętego wieczoru. Posiedziałam z nimi jeszcze trochę ale w chwili zapodania propozycji gry w tysiąca o północy, poddałam się i poszłam spać. Dopiero rano dowiedziałam się, że panowie walczyli do 3.00 nad ranem i walczyliby dalej, gdyby nie wyłaczyli latarnii. Co za pech?!?! Suma Sumarum Gązo miał dość mętne pojęcie o rzeczywistości, Simson może trochę lepiej. Jak wgramolili się do namiotu to omal nie upiłam się samymi oparami i omal nie udusiłam się gęstym dymem z papierosów, który towarzyszył nam do rana.

No i kolejny, przedostatni poranek w naszej dolinie. Leniwie podnosimy się z karimat. Za namiotem znów bezchmurne niebo, wielkie słońce i WAKACJE. Chłopaki, jako, że wczoraj znów zabalowali bardzo długo z wielką niechęcią wydobywali swe ciała na zewnątrz. Pewnym impulsem dla Gązo, był fakt, że przez całą noc jego portfel leżał sobie spokojnie obok namiotu bez opieki i z dużą kwotą w środku. Miał dużo więcej szczęścia od Darka w Walencji, bowiem portfela nikt nie ruszył i zawartości również.

Po krótkich przekomarzaniach doszłam do wniosku, że mogę im zrobić to ostatnie śniadanie, chociaż oczywiście kładli się do namiotu bez mycia.

Miło było jeszcze raz powspominać wczorajszy wieczór, zwłaszcza, że jego kulminacyjnym momentem była gra w piłkarzyki parami w knajpie. Pary stanowiliśmy ja z Darkiem, contra Simpson i Gonzo. Był to jedyny sposób, aby zsolidaryzować się z naszą drużyną piłkarską w boju z Luksemburgiem. Moje i Darka zwycięstwo było przygniatające 7:4. Chłopcy poczuli się nieswojo, ale pozostali bez rewanżu. Ten sportowy bądź, co bądź akcent bardzo nas rozbudził, dlatego też oni podjęli decyzję o kontynuacji sportu hazardem, zasiadając do „tysiąca".

Ale wróćmy do dania dzisiejszego. Szykujemy się do wielkich zakupów, głównie alkoholowych, częściowo z przeznaczeniem dla przyjaciół. Zabraliśmy ze sobą plecak Simpsona i ruszyliśmy po raz ostatni do Almerii. Pierwsze kroki skierowaliśmy na zamek, który majestatycznie panuje nad miastem, a do tej pory zwiedziliśmy tylko jego wschodnią część. Wchodząc na wzgórze przechodziliśmy precz cygańską dzielnicę La Chance. Rzeczywiście, jak zobaczyłam w półprzewodniku część domów ukryta jest w skale na zboczu stromego wzgórza. Wygląda to fascynująco. Wejściowe drzwi są obmalowane różnokolorową farbą a przed nimi rozciągają się małe uprawne poletka. Zadziwiające, gdzie człowiek potrafi zamieszkać. Trochę przypomina to życie z epoki kamiennej, tyle że w wyjątkowo gorącym klimacie. Niezbyt przyjemnie czuliśmy się w tak wąskich uliczkach. Oczy wszystkich Cyganów zwrócone były w naszą stronę. Strach było nawet robić zdjęcia, zwłaszcza po tym, jak jeden z Cyganów odgonił nas od domu pięknie wysadzanego ceramiką. Poszliśmy dalej i tak zrobiłam zdjęcie. Dotarliśmy do zamku pełni obaw ile też to trzeba będzie zapłacić za wjazd, ale ku naszemu zdziwieniu wejście było free. A już mieliśmy poważnie udawać członków UE - generalnie często byliśmy brani za Niemców. Zamek zachwycił nas swym ogromem, a jednocześnie załamał, gdyż nieopatrznie skończył się Gązowi film w aparacie, a mi pozostało tylko kilka klatek. A żeby coś kupić to tylko w centrum. Więc ze zdjęciami nie szarżowaliśmy, starając się tylko zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Częściowo obiekt znajdował się w fazie rekonstrukcji, nie wszędzie zatem udało nam się dotrzeć. Wspaniałe mury obronne, wieże wartownicze, działa armatnie. Mieli czym i gdzie się ewentualnie bronić. Twierdza na pewno przeżyła niejedno oblężenie. Kolejną rzeczą równie zachwycającą były ogrody pełne zieleni, kwiatów, krzewów stale nawadnianych. Każdy dziedziniec miał swój odrębny przez to charakter. Po zewnętrznej stronie zamku ogród wkomponowany został pomiędzy kamienne stopnie prowadzące na dziedziniec. Sprawiał wrażenie wiszących ogrodów Semiramidy uznanych w końcu za jeden z cudów świata. Warto było.

Godzina kontemplacji duchowej została gwałtownie przerwana faktem, iż do zamknięcia upatrzonego sklepu pozostało ok 1h, a jeszcze należało wymienić ostatni grosz. Dolarów pozbyliśmy się w porcie po zaskakująco dobrym kursie i wielkim zadowoleniu udaliśmy się do naszego sezamu.

Nie będę opisywać, co działo się w ciągu szalonej półgodziny dość, że zakupy przepakowane do plecaka obciążyły go do ponad 20 kg. Dorzuciliśmy parę rzeczy także do konsumpcji na ostatnią wieczerzę i udaliśmy się na znany już deptak, aby w ciszy palmowej alei spożyć zasłużone piwo. W międzyczasie, z Simpsonem udaliśmy się na poszukiwanie filmu do aparatu i po niezwłocznym jego założeniu nastąpiła kolejna seria zdjęć do albumu. Sielankę naszą postanowiliśmy przedłużyć jeszcze na plaży, więc z zakupami wróciliśmy na camping. Tam zastaliśmy jeszcze Darka i wszyscy udaliśmy się na brzeg Morza. Panowie w kwestii dokończenia partyjki i ja w celu nadrobienia zaległości w dzienniku. Wyjątkowo silny i chłodny wiatr nie pozwolił na ostatnia kąpiel, ale i tak mamy takową zaliczoną. Około godz. 19:00 Darek żegnany przez nas białą chusteczką, ruszył w siną dal, my natomiast zabraliśmy się ospale do niezbyt mobilizującej pracy. Nadszedł bowiem czas, aby się spakować i przygotować do jutrzejszej drogi do domu. Dziwnie czemuś nikomu z nas się tam nie śpieszy, może bardziej nie spieszy do pracy.

„...Notatki dokańczam w samolocie, właśnie lecimy nad Szwajcarią, niesamowite widoki. Góry, góry i jeszcze raz góry z dolinami. Szczyty pokryte są bielutkim śniegiem, wyglądają jak lody czekoladowe ze śmietanką..."

 

Spakowani! Jeszcze takiego porządku nie było odkąd przyjechaliśmy, sama przyjemność zajrzeć. Nieco smutni udaliśmy się do klubokawiiarni po piwo i zostaliśmy tam nieco dłużej. W śmieszną konwersację uderzyliśmy z barmanem, który okazał się sympatykiem Polaków. My mówiliśmy we wszystkich znanych nam językach na początku, on na to po hiszpańsku, aż wreszcie pozostało przy francuskim. Nieco rozochoceni oczywiście zagraliśmy kolejne partyjki w piłkarzyki. 2 razy grałam z Gązem przeciwko Simpsonowi. I o dziwo 1 raz on wygrał. 3-cim razem tworzyłam zespół z Simpsonem i niestety tym razem wtopił Gązo. Zwycięstwa i porażki zachowaliśmy w sobie. Każdy ze swoim pożegnalnym piwem skierował się na plażę.

Jest 20:30 leżymy na karimatach na plaży w ciemną noc i aż trudno uwierzyć, że jutro o tej porze będziemy w domach przy temperaturze zapewne nie więcej jak 10 stopni Celsjusza na dworze. Póki co jest nam tak dobrze. Jeszcze wolni, spokojni wspominamy minione dni, stwierdzając, że pomimo minusów warto było przyjechać tu i przeżyć te 7 dni. Zrobiliśmy to chyba najbardziej intensywnie spośród całej lecącej z nami grupy. Afryka, Western texas, San Jose z noclegiem na wzgórzu. To nie zdarza się co dzień, a my mieliśmy ich do dyspozycji aż 7. Oczywiście musiał znaleźć się jakiś minusie jak np fakt, że mydło miał tylko Simpson, tj. - Nivea Bath Gel for men i wszyscy zawsze pachnęliśmy jednakowo, ja też zapomniałam bowiem o tej drobnej rzeczy. Z góry natomiast założyłam, że któryś będzie miał pastę do zębów i w ogóle nie zajmowałam się tym faktem.

Przez ok. 2 h popijając piweczko obserwowaliśmy miliony gwiazd na niebie wraz z droga mleczną. W myślach raz po raz wypowiadaliśmy nasze marzenia z każdą spadającą gwiazdą, a było ich nie mało. Szkoda, że to moje jedno marzenie się nie spełni nigdy. Ale przyszła pora i na sen. Ten z uwagi na to, ze musieliśmy wstać przed 8:00 - a tutaj jest to jeszcze czarna noc był niezwykle czujny. Co pewien dłuższy czas ktoś z nas kontrolnie sprawdzał zegarek tak aby o 7:30 Simpson zarządził kategoryczna pobudkę. O! Nie czułam się jak na wakacjach. Jutro będę musiała wstać jeszcze wcześniej do pracy. Koszmar i dramat.

-Ciężko będzie- jak to ujął Gązo, gdy poprosiłam go o pozostanie jeszcze tylko o 1 dzień dłużej. Nie da rady. Nie dzisiaj.

Pobudka. Na dworze oczywiście ciemno. Jesteśmy chyba pierwszymi żywymi istotami poruszającymi się na campingu. O, chociaż nie, zbudzili się także nowo przyjezdni. Szybkie mycie, pakowanie i w drogę. Przeceniliśmy chyba nasze możliwości w stosunku do zakupów, bo nasze plecaki ugięły nam nogi. Jeszcze tylko 100 m pod górkę i można odsapnąć na „przystanku" - właściwie to tworzy go jedynie zatoczka ze zjazdem na camping, ale skutecznie. Docieramy do Dworca. Po ulokowaniu się na przystanku w kierunku lotniska, chłopcy ruszają na ostatnie zakupy. Po niedługiej chwili wracają wkurzeni, bo w tym kraju jak nie czterogodzinna sjesta to nie pracuje się przed 10:00 rano. Na coś jednak spożytkowali swoje pesety i po raz ostatni ruszyliśmy hiszpańskim autobusem w drogę.

Lotnisko jak lotnisko. Pełne Polaków oczekujących na lot do Wa-wy. Te same twarze, co w tą stronę, może tylko jest ich więcej. Niektórzy wracają po 2 tygodniowym urlopie. Na szczęście to my mieliśmy ta lepszą pogodę i bilet za 225 DM, oni jak się okazało płacili po 400. Frajerzy - to juz nie jest Last minute.  Przechodzimy przez kontrole, odprawę i duty free stores i ok. 11:00 znajdujemy się na płycie lotniska. Przed nami znajduje się Boeing 737. Mały, zgrabny samolocik z perspektywa gorącego posiłku, co dla Simpsona stanowi gigantyczny bodziec, aby wejść na jego pokład. Ja mam opory. Chętnie zostałabym w tym słonecznym kraju. Należy zauważyć, że lotnisko, jakkolwiek niewielkie, znajduje się nad brzegiem morza, a pas startowy biegnie wzdłuż niego. To ostatnie spotkanie z wielką wodą. Wchodzimy na trap i znikamy wewnątrz czekając na 3 i 45 min lot do domu.

Żal, na pewno żal. Ale to chyba nie koniec. Nadzieje na porwanie samolotu są znikome, ale myśl, że we wrześniu przyszłego roku spotkamy się na pokładzie już nieco większej jednostki w drodze do Meksyku dodaje otuchy. /

To na pewno nie koniec

13.10.98 r.

g. 14:05 pokład samolotu Boeing 737

Marzena

Gonzo

- Nie wiem dokładnie, co ona tu na wypisywała ... Simpson