11 grudnia 2009 - 16 stycznia 2010

NowaZelandia_0012
NowaZelandia_0012
To było jak wejście do wielkiego ogrodu botanicznego, w którym bez strachu przed ludźmi zwierzęta i ptaki bawiły się zielenią, przestrzenią, wolnością. Taka jest Nowa Zelandia, pachnąca florą wszekiego gatunku, zniewalająca krajobrazem, pełna śpiewu egzotycznych ptaków, wypełniona stadami leniwych baranów. Jest po prostu niesamowita, warta 25 - godzinnej podróży w mało wygodnych lotniczych fotelach.....

Zaczęło się zupełnie niewinnie. Bartek stwierdził, ze jeżeli wakacje to dlaczego się nie zabawić, a jak się bawić to dlaczego nie na Nowej Zelandii. Pomysł oczywiście znalazł u mnie uznanie i zdecydowane poparcie. I choć po drodze w wyniku poszukiwania biletów lotniczych, które nie pogrążyłyby nas już na początku wyprawy, padła alternatywa w poztaci Antarktydy lub Kuby, to efekt był imponujący. Pięć tygodni w zupełnym zapomnieniu o pracy i szarej zimowej rzeczywistości a w zamian za to zielone po horyzont wzgórza, wodospady, lodowce, plaże i słońce. A wszystko to mimało zacząć się 11 grudnia o 17.00 w chwili usadowienia się w lotniczym fotelu samolotu Lufthansy. I stało się. Szczęśliwie dotarliśmy w popołudniowych korkach na Okęcie i zaczęliśmy naszą niezwykłą wyprawę. Ostatnie telefony, pożegnania i oczekiwanie na nieznane. Przesiadka we Frankfurcie a następnie w Hongkongu to było jak zbawienie. Dystans zaczynał nam się dawać we znaki. Jeszcze tylko 11h i ok 11.20 lokalnego czasu, zupełną zimową polską nocą tj. ok 23.20 stanęliśmy na nowozelwndzkiej słonecznej ziemi. Oszołomienie trwało chwilę. W zupełnym zaskoczeniu zgodziliśmy się oddać do osobistej kontroli nasze namioty i część bagażu Artura. Potem wydarzenia potoczyły się szybko. Zarezerwowany w lotniskowym biurze autobus do Rotorua miał nas przenieść do krainy tryskających gejzerów, pomiędzy którymi skromnie zamieszkiwali pierwsi mieszkańcy wyspy - Maorysi.Po 4 godzinach jazdy po przepięknych bezkresach północnej wyspy dotarliśmy do niezwykłej krainy. Nauczeni doświadczeniem udaliśmy się do biura informacji turystycznej, gdzie zostaliśmy kompleksowo obsłużeni w interesujących nas tematach noclegu, żywienia i mapach najbliższej okolicy. W pięknym słońcu stanęliśmy przed sympatycznym Cash Palace Backpeakers. Uprzejmy recepcjonista ulokował nas w pokoiku na I piętrze, gdzie 6-osobowa nasza drużyna zajęła miejsca na trzech 2-osobowych łóżkach. Jak na szkolnej wycieczce. Szybko zaadoptowaliśmy się w nowych warunkach lokalowych i równie szybko wyruszyliśmy na pierwszą pieszą wycieczkę nad pobliskie jezioro. I tu nastąpiło bliskie spotkanie III-go stopnia z naturalnym, siarką pachnącym krajobrazem miasteczka. Wpadliśmy w objęcia piekielnych wyziewów i wrzasków tysięcy zupełnie polskich mew. Krocząc pomiędzy rozdartymi ptakami podziwialiśmy kosmiczny pejzaż. Białe wykwity, siarkowe opary, ogromne platany, drzewiaste paprocie, dziwne akacjowe, stada kaczek i czarnych łabędzi upewniały nas, że jesteśmy we właściwym miejscu.

 

Mam nadzieję, że uda mi się zachować dotychczasowy styl dziennika, ale czas jakoś dziwnie nie chce się zatrzymać a mam dużo do nadrobienia. Postanowiłam nieco w skrócie przedstawić trasę naszej wyprawy, starając się nie pominąć cennych emocji, jakie towarzyszyły nam na każdym kroku.

 

Rotorua

- wioska Whakarewarewa - śladem naszej maoryskiej przewodniczki wkroczyliśmy na teren malowniczej wioski. Małe, białe domki rozrzucone są pomiędzy gejzerami. Gorąca ziemia dopełnia wrażenia wnętrza piekieł. Obok nas raz za razem strzelał w górę słynny Pohutu - największy gejzer, który wzbudzał słuszny szacunek dla wewnętrznych sił ziemi. W przerwie spaceru staliśmy się mimowolnymi uczestnikami interaktywnego występu maoryskiej rodziny. Pomimo nieco komercyjnej formy przedstawienia bawiliśmy się wyśmienicie, naśladując wojenne okrzyki Maorysów i kiwając się w charakterystycznym układzie tanecznym.

- wracając do naszego Cash Palace Backpeakers poczyniliśmy małe zakupy na pierwszą uroczystą kolację z duża ilością nowozelandzkich steków i sałatki ze wszelkich zielonych elementów flory. Pomimo, że steki w efekcie końcowym bardziej przypominały podeszwę niż soczyste kotlety nie zraziło nas to przed ich spożyciem. Jak na pierwszy raz i tak wyszło nieźle a dieta uzupełniona wspaniałym lokalnym winem złagodziła rozczarowanie. Z drugiej strony nikt z nas nie miał wcześniej zbyt wielu doświadczeń w ujarzmianiu tego gatunku mięsa, więc trochę tego kulinarnego niepowodzenia pochodziło zapewne od umiejętności kucharza.

- poranek przywitał nas pięknym słońcem. Postanowiliśmy nieco z góry popatrzeć na otaczającą nas przyrodę. Lokalnym MPK podjechaliśmy do stacji kolejki linowej Skyline, która wyniosła nas na szczyt wzgórza. Znaleźliśmy się w dżungli, otoczeni wielkimi drzewiastymi paprociami, drzewami o zupełnie nieznanym mi pochodzeniu. Wszystko to wyglądało jakby czas zatrzymała się jakieś 15 tys. lat temu.

 

............. no i znów czas mnie bezlitośnie pokonał. Właściwie to mamy rocznicę powrotu z Atypodów a ja wciąż tkwię w Rotorua. A przed nami było to wszystko o czym marzyliśmy długo jeszcze przed przyjazdem tutaj. Na naszej drodze miały bowiem stanąć jeszcze takie zjawiska jak:

- niezwykła przeprawa przez Mordor i wspinaczka na Górę Przeznaczenia w Parku Narodowym Tongariro,

- niezapomniana podróż jedną z dwóch linii kolejowych New Zeland w kierunku Wellington,

- wielka i uroczysta chwila zaślubin naszych nowożeńców w świeżo odnowionej na tę okoliczność Ambasadzie Rzeczpospolitej Polskiej w Welington,

- promowa przeprawa na Południową Wyspę,

- odebranie zarezerwowanego samochodu w jednej z licznych wypożyczalni, których ilość i łatwość we współpracy godna polecenia jedynie potwierdza tak popularną formę zwiedzania tego pięknego kraju,

- pierwszy odcinek drogi wzdłuż rajskiego wybrzeża w kierunku Narodowego Parku Abel Tasman,

- trekking śladem pierwszych osadników wijącą się ścieżką ukrytą pod dachem wielkich paproci drzewiastych nad Morzem Tasmana,

- kierunek południe, czyli krótki przystanek w Westport na zrobienie zapasów na dalszą drogę,

- urokliwy postój na kempingu w Punakaiki w celu poznania jednej z osobliwości Nowej Zelandi jakimi są Naleśnikowe Skały, Pancakes Rocks,

- wędrówka w głąb nadbrzeżnej dżungli w okolicach Punakaiki,

- Wigilia, w pełnym tego słowa znaczeniu w postaci 12 potraw, szczerych życzeń, małych prezentów, słońca, plaży i widoku śniegu jedynie na szczytach otaczających nas gór,

- nieplanowana i bardzo zaskakująca wizyta w Saint Ross, miasteczku gdzie złoto płynęło rzekami a świadectwem prężnie niegdyś działających kopalni kruszcu pozostało jedynie w formie małego jeziorka i kilku eksponatów, przypomninających o świetności czasów złotej ery. W tym też miasteczku dokładnie w Boże Narodzenie przypadkowo trafiamy na gościnnego właściciela tajemniczego ogrodu, pełnego zapachu świeżej zieleni, aromatycznej kawy i orzeźwiającej herbaty. Ów nie byle kto jak sam Mathew Broderick jest posiadaczem małego domu, w którym poczytne miejsce zajmuje kominek w podstawie którego jest wmurowane nasze stare, polskie 5 zł, takie z rybakiem. Nie do wiary....,

- II dzień Świąt i lodowce Franz Josef i Fox Glacier,

- chwila prawdy na powierzchni żyjącego lodowca, czekany, raki, tąpnięcia, obrywy i niesamowity błękit,

- dalej na połunie, do Queenstown, gdzie najszybszymi łodziami pływającymi po krętych i wartkich wodach górskich rzek,

- krótki przystanek w Te Anau, szybkie zakupy i długa podróż ku nowym obliczom znanym nam z północnych rejsów fiordów,

- piękna podróż przez przełęcz do jednoego z cudów świata Milford Sound,

- najstraszniejsza noc w dziejach, kiedy myśli samobójcy są bliskie realizacji w złowieszczym huku wiatru, rozbijającego się o zbocza gór, szumy spadającego z nieba deszczu w ilościach wręcz niewiarygodnych, chwilowej ciszy, która mogła świadczyć niemal o tym, że świat się właśnie skończył, "...a po burzy przychodzi dzień...", piekny słoneczny poranek, który przeniósł nas do krainy Oz,

- Sylwester w Te Anau, szampan, radość, księzyc i taniec na trawie pośród tych, ktorzy tak jak my byli pierwszymi ludźmi rozpoczynającymi Nowy Nieznany Rok,

- przekroczenie kolejnego równoleżnika 45 S i najdalej wysunięty na południe skrawek Nowej Zelandii, skąd bliżej mieliśmy już tylko na Antarktydę.

- bardzo wietrzne zamieszanie w Curio Bay, gdzie czekał na nas, jak na wiellu, Kamienny Las z zapisaną historią ziemi sprzed ponad 180 mln lat,

-

.... cdn.