1 lipca - 22 lipca 2003

dziewczynka
dziewczynka
„Weź ten łeb”- wyrwało nas z półsnu, w autokarze relacji Radom-Frankfurt, którym rozpoczęliśmy kolejną, miejmy nadzieję pełną niespodzianek podróż w świat. Tym razem dość spontaniczną na Wyspy Zielonego Przylądka.
Słowa te wyrzuciła z siebie nastoletnia dziewczynka, kierując je w stronę swojej babci. Ta, bowiem chciała pokazać dziewczęciu jakieś wątpliwej urody kwiaty na polu u chłopa w podkaliskiej wsi. Atmosfera tego sielskiego pożycia rodzinnego towarzyszyła nam już do końca. Udana damska para siedziała tuż przed nami raz po raz uatrakcyjniając nam beznamiętnie długą podróż.

Decydując się na autokar do Frankfurtu nie podejrzewaliśmy, że dane nam będzie zwiedzić jednego dnia niemal 10 rozrzuconych po Polsce miast i to na pewno nie w linii prostej. Przyglądaliśmy się kolejnym wcieleniom dworców autobusowych w Kaliszu, Zwoleniu, Oleśnicy, Radomiu itd.
Ale wróćmy na chwilę do nietuzinkowej atmosfery w naszym autokarze. Na kolejnych przystankach dosiadali się ludzie o coraz dziwniejszych fizjonomiach i malującym się na twarzach bezcelowym zaangażowaniem przymusowego podróżnika. Z fragmentów rozmów wywnioskowaliśmy zarobkowy najczęściej powód wyjazdu i a utwierdzaliśmy się w naszej opinii czynionymi obserwacjami. Jak właśnie owa babcia z wnuczką.
Nowobogackie zachowania były dość drażniące. Nastolatka o dość swobodnym zachowaniu raz po raz rzucała w stronę leciwej kobiety potok słów pełnych zniechęcenia. Robiła to dodatkowo w tak ostentacyjny sposób, iż nie sposób było tego nie zauważyć. Panna wyposażona była ponadto w stos makulatury typu „Bravo girl” itp.
Jasiek bez żenady zapuszczał wzrok pomiędzy siedzenia i co chwila cytował nam, co bardziej wzruszające fragmenty przejmujących historii miłosnych, - że ona go kocha a on inną, że chciałaby z nim ten pierwszy a nie wie jak i boi się itp.
Nasza dziewczynka w niczym nie odbiegała od charakteru wcześniej wspomnianych. W pewnej chwili zbaranieliśmy z Jaśkiem, słysząc dziwne dźwięki wydobywające się z okolic poprzedzających nas foteli. Z  różnym natężeniem i dość osobliwą częstotliwością tony rozdzierały, co chwila panującą wokół senną atmosferę. Dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że dziewczynka testuje z zapamiętaniem dzwonki w swojej komórce. Czyniła to z tak wielkim zaangażowaniem, że nawet nie zwróciła uwagi na nasze dość kąśliwe i głośne komentarze.
Właściwie to tylko noc uciszyła na kilka godzin gadatliwą pannę i posłuszną jej babcię, o wyjątkowych gustach estetycznych. Świadczyły o nich zachwyty nad kiczowatą formą domów z nieotynkowanego pustaka a ku naszemu zdziwieniu odraza w słowie i spojrzeniu wobec malowniczo wyglądających drewnianych chat. Poranek wydobył z wnusi kilka ironicznych uwag pod adresem babci, wykazujący jej brak znajomości podstaw techniki komórkowej.

Bez żalu, zatem porzuciliśmy autokar przy dworcu kolejowym we Frankfurcie i udaliśmy się na poszukiwanie możliwości przedostania się na lotnisko. Zajęło nam to niespełna 8 min, a po pół godzinie zmierzaliśmy już podmiejskim pociągiem w stronę oczekującego nas samolotu. Oczywiście bezwiednie, (choć nie jestem taka pewna do końca) wsiedliśmy do 1 klasy, gdzie przy naszym trybie podróżowania stanowiliśmy zapewne ciekawe tło dla stacjonujących tym przedziale businesmanów.
Na lotnisku szybką decyzją była wizyta w lotniskowym WC w celu dokonania częściowej, chociaż toalety. Przenieśliśmy się w okolice sympatycznej poczekalni i w zadumie oczekiwaliśmy momentu podstawienia naszego samolotu. Spożyliśmy także resztki naszego prowiantu, ruszając z Gajcym na poszukiwanie herbaty dla Majki.
Maja, bowiem wyruszyła na wyprawę z uciążliwym zatruciem pokarmowym, dobę przed wyjazdem spędzając w szpitalu pod kroplówką. W czasie drogi sytuacja wcale się nie polepszyła a każdy postój sprzyjał jedynie zapoznaniu się z wnętrzem dworcowych toalet. Ze względu na znikomą atrakcyjność tych poczynań szczerze jej współczuliśmy.
Jak się w końcu okazało Maja, bez przesadnego zaangażowania, zabrała ze sobą na wyprawę salmonellę, o czym doniosła nam jej babcia w krótkim sms. Szybko podjęliśmy zobowiązujące postanowienie spożywania na wyspach odpowiedniej ilości lokalnej produkcji grogu (rumu), na razie uprzyjemniając sobie czas oczekiwania dobrym polskim piwem.

Krótka drzemka na lotnisku nieco postawiła mnie na nogi i ok. godz. 14:00 zameldowaliśmy się przy odprawie. Przydzielony terminal wypełniony był czarnym człowiekiem wielu postaciach. Byli mulaci, lekko opaleni i co zrobiło na nas największe wrażenie ci o nieprzyzwoicie czarnym kolorze skóry, który to dość powszechnie znany nam kolor nabrał nowego wymiaru. Przede wszystkim człowieczego, który poruszał się, oddychał i wydawał dźwięki. Zachwycające.
Nasz kolorowy niebiesko-żółty samolot Boing 757 200 linii „Thomasa Cook’a” zgrabnie prezentował się na płycie lotniska. Wewnątrz zapanowała bardzo szybko istna Wieża Babel, co jeszcze bardziej upewniło nas w przekonaniu, że jesteśmy na długo oczekiwanych wakacjach. Bogaty zestaw obiadowy wynagrodził nam godziny głodu.
A do tego jeszcze widoki.
Początkowo w chmurach mijaliśmy Pd Europę. Majorka ukazała nam się w całej okazałości, ale jak się niedługo okazało najciekawsze było jeszcze przed nami. Afryka.
Zmierzaliśmy ku niej lotem na wys około 8500 m npm z prędkością blisko 900 km/h. Z okien samolotu mogliśmy podziwiać ogrom, bezkres bezludnej Sahary.
Pod nami kolejno z wolna przemijały krajobrazy gór Atlas, porozcinane wszelkimi, istniejącymi formami erozyjnymi, pojawiając się w coraz to innych barwach. Szaro-czarne gleby ustępowały miejsca czerwonym płatom ziemi, zdającym się wyglądać jak wrota piekieł. W końcu pojawiły się oczekiwane piaski pustyni.
I tu zamarliśmy z ogromu piękna, jakim z lotu ptaka, powitała nas Sahara.
Kompozycja tysiąca form eolicznych pod nami wyglądała jak dzieło wytrawnego rzeźbiarza. Niektóre z nich tak delikatne, jakby zaraz miały ulecieć z wiatrem. Inne ogromne, monumentalne o ostrych kształtach, tworzyły czerwono-rdzawe budowle nie naruszony przez żadne żywe istoty.
Charakterystyczne pasma wydm rozciągały się na obszarze tysięcy km2, a przecież my przelatywaliśmy tylko nad zachodnią częścią Sahary. Jeżeli tak ona wygląda w tym fragmencie, bezludna, sucha, nieprzyjazna to stwierdzam, że zdobycie się na zaistnienie na jej powierzchni, to tylko kwestia dostatecznie wysokiego poziomu szaleństwa. Nas na to jeszcze nie stać, choć wg niektórych fantazji nam nie brakuje. Po tym co zobaczyłam przez 3h lotu nad pustynią zgodzę się co do jednego, że jeszcze nie myślę o tym szaleństwie, górę bierze zdrowy rozsądek.
Jedno jest pewne Sahara jednakowo przeraża co zachwyca, z naciskiem na to pierwsze.
Lecimy na wys. 10500 tys m npm,
prędkość 820 km/h
temperatura na zew. -44 st. Celcjusza.
Samolot nabiera rozpędu. Lecimy coraz szybciej, nieco wyżej i nieuchronnie zbliżamy się do raju.
Jest jednak jedna rzecz zupełnie dla nas nowa. W zapowiedziach dość wolnego tłumaczenia z niemieckiego na angielski dowiadujemy się, że czeka nas międzylądowanie w Dakarze. nasze zastanowienie jest tym większe, że nikt nie wspomina nawet o naszej wyspie Sal. Przy lokalnej zmianie czasu o 2h będzie to trochę niewygodne, bo na miejscu wylądujemy około 23:00, ale na razie nie zamierzamy sie tym przejmować. Właściwie chwila przerwy w locie na afrykańskiej ziemi też może mieć swój urok, zwłaszcza, że całkiem przypadkowo zaliczymy krótki pobyt w Senegalu.
No i właśnie uprzejmie acz stanowczo wyproszono nas z samolotu.
Lotnisko w Dakarze wita nas terakotą stylu kiblowego, krzesła w poczekalni - kość słoniowa plastikowa, siatkowane.
Są też czarni ludzie, czekający jak my na lot do nikąd. Na płycie lotniska stoją 3 samoloty. Wielkość obiektu nie przeraża, ale na lokalne potrzeby zdaje się być całkowicie wystarczający. Aby zaznaczyć naszą obecność w Dakarze, przyjęliśmy zawartość lokalnego piwa Flag za kosmiczne pieniądze. Doliczyliśmy to jednak do ryzyka tradycji przepłacania pierwszego dnia.

No i wracamy do samolotu.
W czasie naszej nieobecności pokład maszyny został dokładnie wysprzątany a na liście pasażerów pojawili się nowi, zmierzający w drogę powrotna do Europy.
Z lekkim opóźnieniem docieramy na Sal. I tu zaczyna się życie na kolorowo. Już przy pierwszym okienku odprawy celnej skutecznie powstrzymuje nas czarna kobieta o nieżyczliwym wzroku, domagając się jakiś kosmicznych pieniędzy za wizę. Próbujemy wszelkich sposobów, aby udowodnić jej, że nie jesteśmy tego warci i chcielibyśmy jedynie co nieco zobaczyć na wyspach. Ta, w niezłomnym trwająca postanowieniu wydarła od nas po 52$. Historia uregulowania owej płatności przeszła nasze największe zdumienie. Przekazując $200 i równowartość $8 w escudo z ulgą pomyśleliśmy o spełnionym pierwszym obowiązku i ruszyliśmy po odbiór naszych bagaży. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dopadła nas pani celna, wymachując pieniędzmi przed oczami, wrzeszcząc coś o ich rzekomym braku. Na nic zdały się wyjaśnienia, ze tak zgodziła się przyjąć zapłatę. Ta z uporem wciskała nam próbę oszustwa. Poprosiliśmy o pomoc, mówiącą w naszym języku (czyt. angielskim) panienkę z banku, wg której wszystko z naszej strony jest OK i nie widzi podstaw do wytoczenia przez panią celną dział zbrojnych w postaci dwóch rosłych policjantów. Jak się szybko zorientowaliśmy się ich zadaniem było pilnowanie nas, żebyśmy nie uciekli z lotniska przed dopłaceniem jej bliżej nadal niesprecyzowanej kwoty. Policjanci lekko zbaranieni, my ubawieni walczyliśmy z babą blisko 10 min zanim wyłuszczyła, że chce $0,5.
Komedia. Daliśmy babie 50 escudo i opuściliśmy budynek. Zbliżała się północ.
Za kolejne 3$ dostaliśmy się do Espargos. Miasta, które miało nas przenocować we względnie przyzwoitych warunkach i dać początek wielkiej przygodzie. O ileż wzrosło nasze zdumienie, gdy dotarliśmy do upatrzonego wcześniej hotelu, a tam gość mówiący płynnie międzynarodowym kreolskim nie chciał stargować się z kosmicznych cen za mało atrakcyjne pokoje.
Wyruszyliśmy z Gajcym na rozpoznanie konkurencji, zbierając od razu mnóstwo spostrzeżeń nocnego życia Espargos. W drugim hotelu nic nie wskórawszy z ceną zrezygnowaliśmy z jałowych negocjacji i wróciliśmy po resztę. W efekcie nocnych poszukiwań zauważyliśmy, że ludzie około północy funkcjonują pełnią życia, handlują, śpiewają, grają i ogólnie są.
Dopadliśmy do pokoju i po dokładnej tym razem kąpieli rzuciliśmy się do łóżek, zostawiając za sobą wszelkie troski, nie podejrzewając jakimi niespodziankami powita nas dzień trzeci. A zaskoczył.

 

03 lipca 2003 

Rankiem, jako że nasz nocleg obowiązkowo przewidywał śniadanie, zeszliśmy do jadalni. Tam zastaliśmy stół zastawiony dla czworga, z self-servisem w temacie pieczywa, wody i soków. Pani recepcyjna uraczyła nas kawą i herbatą i na tym kończył się jej współudział w naszym towarzystwie.
Śniadanie spożyliśmy w postaci świeżutkich bułeczek z masełkiem i marmoladą, wzbogacając je ciastem przepisu lokalnej mamy. Krótko potem z Gajcym udałam się na poszukiwanie wirtualnej, jak się później okazało informacji turystycznej. Doba hotelowa kończyła się około 10:00, mieliśmy więc jakieś 40 min na zdobycie cennych lub jakichkolwiek informacji o promie na Sao Vincente.
Źródła donosiły, że;
- prom będzie jutro wieczorem (jak dobrze pójdzie) lub jeszcze jeden dzień później
- w dniu dzisiejszym jest jeszcze statek na Sao Tiago i ok 16:00 odpływa z pobliskiego portu w Palmeirze.
Zebraliśmy się więc skoro do drogi i udaliśmy się na 'stopa'.
Po dotarciu na miejsce, ulokowaliśmy nasze bagaże w budce strażnika portowego i z Jasiem poszłam do portu w celu poszukiwania rzeczonego statku. Obraz jaki ukazał się naszym oczom był śmiałą surrealistyczną wizją Salvadora Dali końca świata. Zardzewiałe, leciwe barki w sposób ręczny były załadowywane przez czarnych samozwańczych najemników wszelkiego rodzaju pudłami, kontenerami, klatkami, workami, paczkami itp. Nasza 'Venice' nie wyglądała lepiej. Ślady biało-niebieskiej farby na burtach świadczyły o jej świetności około 30 lat temu.
Z dużą dozą nieśmiałości weszliśmy na pokład. Ewentualny lub podający się za kapitana krępy człowiek z dredami uprzejmie poinformował nas, że owszem płynie około 16:00 do Praii na Sao Tiago i pokazał nam również potencjalną miejscówkę. Była to koja 2x4 m, obok maszynowni, na przeciwko kibla z prysznicem. Jak dla mnie OK, Jasiek wykazywał daleko posunięty sceptycyzm. Wszelkie nasze wątpliwości rozwiał fakt, że bilety na ów prom możemy dostać jedynie w agencji w Espargos, skąd właśnie przywłóczyliśmy się z plecakami.
Po krótkiej naradzie udaliśmy się szybkim stopem z powrotem . Po odnalezieniu właściwego biura, co też w obliczu totalnego braku poczucia orientacji autochtonów, nie było łatwe. Po kolejnych 20 min. okupowaliśmy z determinacją godną Napoleona uprzejme skądinąd biuro z poszukiwaną powszechnie przez nas toaletą. Równie uprzejmie zostaliśmy poinformowani prze uprzejmych pracowników biura, że biletów na barkę już brak, a następny rejs jest w przyszłym tygodniu.
To, że zbaranieliśmy to mało powiedziane. Była to tak nie realna informacja, aż prawdziwa. Wróciliśmy do naszego pierwszego biura, gdzie już dość zaznajomiliśmy się z sympatycznymi właścicielami. Swobodnie w naszym języku ustaliśmy poniższe fakty;
- wracamy po bagaże do Palmeiry
- z plecakami lądujemy w biurze agencji
- rezerwujemy 4 bilety na następny dzień na Sao Vincente
- bierzemy namiot i śpiwory i jedziemy na nocleg nad ocean do oddalonego o 7 km
Aby wykonać plan wyruszyliśmy „na stopa” do Palmeiry, Z Mają załapałyśmy się na przejazd z sympatyczną właścicielką baru. Dotarłyśmy do znajomej budki strażnika portu i spokojnie czekałyśmy na chłopaków. Wkrótce i oni dotarli na tyle szybko, że na pewno też dorwali jakiegoś „stopa”.
I tak właśnie było. Podwieźli ich młodzi goście zaskoczeni swobodą zachowań Jaśka, który stwierdził, że należy z chłopakami pogadać i nagle wypalił po polsku: Chłopaki skąd jesteście?
Tamci odpowiedzieli uśmiechem, my przyzwyczajeni do takich zagrań wróciliśmy do tematu naszych bagaży. Jasiek wyrwał nas z błogiego relaksu pytaniem: Gdzie plecaki?
Wyczulone od dawna na zagania słowne chłopaków właściwie zareagowałyśmy śmiechem. Aczkolwiek w rzeczy samej plecaków nie było. Nastąpiła chwila konsternacji. Gość – zmiennik – zupełnie jak w filmie – też czarny i łudząco podobny do poprzednika nic nie wiedział na temat zostawionych bagaży i wypierał się jakoby ktoś tzn. my zostawiał plecaki w stróżówce. Ten egzemplarz autochtona nie mówił w żadnym istniejącym poludzkim języku poza między – narodowym kreolskim. Obok świadczył usługi wszelkiej pomocy inny Caboverdyjczyk z rozciętym łukiem brwiowym. Zaczęły się poszukiwania. Ustaliliśmy, że ja i Jasio mamy najważniejsze przy sobie czyli paszport, kasę i bilet lotniczy. Maja z Gajcym bilety mieli w zaginionych plecakach. Jaś był w obłędzie.
Głośno wykrzykując wołania o pomoc, co drugie słowo z naciskiem powtarzając policja, wprawił autochtonów w przerażenie. Ów z rozciętym łukiem poprowadził nas do pobliskiego budynku w celu określenia pobytu naszych plecaków. Tam wraz z pomocą układających bruk robotników ustaliliśmy, że jest czas sjesty i ewentualnie niczego się nie dowiemy. Panika w oczach Jasia osiągnęła szczyt. Nieznane losy naszych bagaży trochę i nas zaczęły martwić. Perspektywa spędzenia nocy pod gołym niebem nie koniecznie nas nastraja optymizmem.
Mijały długie minuty, gdy nagle za namową Gajcego zmiennik naszego Taty otworzył sąsiednie drzwi i naszym oczom ukazał się cudowny widok wciśniętych tam plecaków. Chwila była dość doniosła, bo oprócz nas z ulgą odetchnęli również mocno zaangażowani w sprawę autochtoni. Wszystko wróciło do normy. Przyjęliśmy do wiadomości kilka pouczających konkluzji Jasia na temat bliskiego posiadania wszelkich cenności itp.
Na pewno jednak przekonaliśmy się o życzliwości, przyjaźni i przezorności Caboveryjczyków. Nasz Tata po prostu schodząc ze zmiany na obiad schował pod kluczem nasze cenne plecaki a to, że przybyliśmy w czasie sjesty to przypadek. Nie mogliśmy mu nawet podziękować ale uczyniliśmy to w obecności zmiennika i już coraz bardziej zaprzyjaźnionego z nami osobnika z rozciętą brwią. To budujące skądinąd zdarzenie sprawiło, że wyprawa znów nabrała waloru optymistycznego obiektywizmu.
I tak plan uznaliśmy za wykonany o około 16:00 moczyliśmy nogi w Oceanie Atlantyckim na wschodnim wybrzeżu wyspy Sal.
Niedługo potem, po uprzednim ustaleniu z właścicielem pobliskiego lokalu kulinarnego, że zaopiekuje się z przyjemnością naszym bagażem, ruszyliśmy do pobliskiego wyrobiska soli. Pozyskiwano ją z wód oceanu, odparowującej na symetrycznych poletkach a to wszystko w kraterze wygasłego wulkanu.
Wzdłuż piaszczystej drogi, prowadzącej do tunelu, który otwierał przed nami fantastyczne widoki „solarium”, ciągnęła się archaiczna konstrukcja maszynerii, która kiedyś zapewne jedynym mechanizmem wydobywczo-transportowym.
To co zobaczyliśmy jednak na miejscu zaparło w nas dech na długo. Trudno opisać niesamowity widok krateru, wypełnionego zwałami soli, setką równych poletek o czerwonym zabarwieniu dna i niezwykłej zieleni pod przeciwległym zboczem. Zeszliśmy na dół z zamiarem bliższego poznania zjawiska. Po drodze, ku naszemu zadziwieniu, spotkaliśmy Caboverdyjczyka, z którym odbyliśmy miłą, treściwą rozmowę po rosyjsku. Nasze zbaranienie rosło. Okazało się, ze gość spędził 5 lat w Mińsku, stąd jego znajomość pewnych faktów historycznych i językowych, a musimy przyznać, ze mówił bardzo swobodnie i zgoła lepiej od nas.
Co do niezwykłego piękna krateru polecam zdjęcia. Takie rzeczy można „opisać” jedynie pędzlem.

Wraz ze zmierzchem udaliśmy się na pobliską plażę, wizytując nadbrzeżne bary. W jednym z nich, w towarzystwie lokalnych mieszkańców wioski spożyliśmy wspaniałą, smażoną rybę, podaną w warzywach, skropioną sokiem z limonki. Jak na te warunki było to niezwykle wykwintne danie, choć Maja z Jasiem nie podzielali mojego z Gajcym entuzjazmu, twierdząc że ryba zalatuje im szuwarami. Cokolwiek to stwierdzenie zabrzmiało dla nas dość egzotycznie i odruchowo zaczęliśmy się oglądać za siebie w poszukiwaniu na otwartym oceanie rzeczonych szuwarów.
Konsumpcja dobiegła końca i rozpoczęła się walka z wiatrem przy stawianiu namiotu. Oględziny potencjalnego miejsca noclegu nie dały oczekiwanego rezultatu w znalezieniu zacisza i zmagając się z podmuchami wieczornej bryzy ustawiliśmy nasz nowy dom. Podstawowe czynności z zakresu higieny ograniczyliśmy do niezbędnego minimum, tzn. mycia zębów i ewentualnie twarzy i to nie wszyscy. Sen dopadł nas o przerażająco wczesnej godzinie ok. 21,00 jednak dla nas wciąż była to jeszcze północ.
Jak się w praktyce okazało to zmiana czasu o 3 h dotyczyła tylko nas nowych mieszkańców Cabo Verde. O 2 h przesunęliśmy się w czasie w Dakarze w Senegalu, a tutaj o kolejną godzinę. I tak jako jedyni na świecie wraz z autochtonami mamy godzinę 21,00. Na dworze zupełna ciemność, w pobliżu głośny szum oceanu, życzliwi Murzyni śpiewający lokalne hity, wspaniałe zapachy wyspiarskiej kuchni…
W tej chwili to też jest i nasze życie…

04 lipca 2003 Poranek.

Po około 10 godzinach, snu z lekko nadłamanym kręgosłupem, wyczołgałam się z sennego jeszcze namiotu. Była godzina 7:30. Niebo zakryło się potężnym stratusem i nic nie zapowiadało jego odejścia. Z grzmiącym w tle oceanem przeszłam wzdłuż usianej wielkimi bazaltowymi głazami plaży i cierpliwie czekałam na łaskawą pobudkę pozostałych.
Pierwszy z namiotu wydostał się Gajcy. Przybył boso jak marynarz na mój cypel, gdzie w zachwytach nad pięknem i nierzeczywistym szczęściem naszym upłynęły nam wspaniałe chwile poranka. Wkrótce z namiotu wydobyła się reszta poszukiwaczy przygód. Po śniadaniu złożonym z bananów, sucharów, chleba i kabanosów złożyliśmy nasz dom i po raz kolejny skorzystaliśmy z uprzejmości pobliskiego lokalu gastronomicznego w kwestii bagaży, spożyliśmy przepyszną białą kawę i udaliśmy się na zwiedzanie wyspy.
Oczywiście już wczorajszy dzień jak i relacje naszych poprzedników uprzedziły nas, że Wyspy Zielonego Przylądka kojarzą się z bujną oazą tylko z nazwy. Należy się spodziewać jednak głównie widoków skalistej pustyni w kolorze brunatnej czerwieni. Innymi słowy krajobraz jak z Marsa. I tak było tym razem.
Minęliśmy małą zatoczkę, rampę przeładunkową soli i wspięliśmy się na pierwsze wzgórze. Naszym oczom ukazał się widok niesamowity. Łyse, kamienne, opylone wzgórza bez śladu najdrobniejszych form życia w kolorze spalonej cegły rozciągały się po ocean. Gdzieniegdzie przebijała się droga powstała z kilkakrotnego przejazdu lokalnych samochodów lub niewątpliwie innych pojazdów kosmicznych. Wszystko bowiem co ujrzeliśmy sprowadzało się do wyglądu Czerwonej planety. Zadziwiające, ludzie marzą o podróżach kosmicznych, zdobywaniu Marsa a my tę niezwykłą planetę odnaleźliśmy na Wyspach Zielonego Przylądka.
Spalone słońcem, surowe góry wulkaniczne porozcinane kanionami o głębokości do kilkuset metrów sprawiają wrażenie krajobrazu zastygniętego przed chwilą. Szliśmy jedną z dróg w stronę oceanu i nagle przed nami a właściwie przed naszymi stopami pojawiły się dziwne rośliny. Zapewne jakieś sukulenty.

Miały one formę rozciągniętej, wysuszonej na wiór kosodrzewiny o zadziwiających owocach, przypominających melony. Były one jednak całkowicie wyschnięte i puste w środku. Tworzyły niesamowity dywan w kilku odcieniach żółci na tle brunatnego podłoża.
Wędrowaliśmy dalej. Krótka wyprawa na brzeg oceanu zaowocowała skarbami w postaci muszli, koralowców i mnóstwa mieszanych wrażeń. Bowiem wybrzeże zawalone było śmieciami wyrzuconymi przez fale. Były tam rzeczy z całego świata – chińskie pudełeczka, opakowania po kosmetykach, worki, butelki – dosłownie wszystko. Tworzyło to niezłą mozaikę na tle czarnej, bezludnej, pokrytej głazami plaży.
Obarczeni kolejnymi doświadczeniami wróciliśmy do gościnnej knajpy i po lekkim obiadku ruszyliśmy w stronę Espargos. Po drodze minęliśmy szkołę z boiskiem o olimpijskich wymiarach na bazie „murawy” z miałkiego pyłu, oazę z kilkoma palmami (już nie zielonymi), cmentarz pod jednym ze stoków dawnego wulkanu, kamieniołom i wysypisko śmieci. Wszystko to stanowiło doskonałe tło do prowadzonego prze Gajcego konkursu „Zgadnij jaka to melodia”. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że stanowimy nie wątpliwie niezwykły element tego krajobrazu, dość że zabawa była przednia.
No i oczywiście z racji założonego planu wracamy „stopem” do centrum, gdzie lokujemy się w pobliskiej altance, czekają cierpliwie na koniec sjesty. W między czasie udajemy się na drobne zakupy w postaci wody i bananów. W niecałe 30 min stajemy się szczęśliwymi posiadaczami biletów na rejs na Sao Vincente, co bardzo istotne na dziś wieczór, ponieważ wg informacji wcześniejszych mógł to być dzień następny.
Przepakowując plecaki zorientowaliśmy się także w nieco innej mniej zadowalającej sprawie, że nigdzie o tej porze w piątek nie wymienimy pieniędzy. Był to zabieg konieczny, więc mimo oporów wysłałyśmy delegację w postaci Jasia i Gajcego na lotnisko, gdzie 24 h można było dokonać tej operacji. Z Mają zostałyśmy w cieniu altanki, co chwila wzbudzając zainteresowanie coraz to innych autochtonów. Raz były to dzieci, powracające ze szkoły, które na różne sposoby próbowały nawiązać z nami kontakt. Dość wstydliwie ale w końcu skutecznie.

Innym razem byli to dwaj lokalni mieszkańcy, którzy próbowali się z nami bratać z nami w dość niekonwencjonalny sposób, zaczynając rozmowę od wizyty Papieża na wyspach po szczegółowe pytania o mężów. Chwilę wcześniej przyznałyśmy się skąd jesteśmy, a że jest to kraj ze wszech miar katolicki to bardzo często był to temat naszych rozmów na Cabo Verde. Jak widać naród dość otwarty o wyjątkowo wylewnym sposobie okazywania uczuć.
I tak w atmosferze wzajemnego zrozumienia spędziłyśmy 3 h w oczekiwaniu na chłopaków. Z niecierpliwością czekałyśmy na ewentualne rewelacje z ich strony, ponieważ już zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego, ze na wyspach nic nie dzieje się planowo a raczej wszystko jest „about”.
Wrócili szczęśliwie z fortuną i małymi wyjaśnieniami co do naszej mocno przepłaconej wizy. Dopiero wczoraj bowiem zauważyliśmy dziwny zapisek w naszych paszportach. Co prawda data wyjazdu się zgadzała ale ważność pamiętna celna określiła nam do 9 lipca czyli generalnie na tydzień czasu. Na początku olaliśmy temat ale zbiegiem czasu wzrastał w nas (a raczej w Jaśku) niepokój o konsekwencje przedłużenia pobytu.
Panowie wyjaśnili nam, że w chwili rozmowy na lotnisku z policją wychodziło na to, że musimy przedłużyć ją a co najmniej dokupić wizę pobytową za kolejne 27 $. Kiepski układ, zwłaszcza że kosztowała ona nas już jakieś $52. Ale przy okazaniu biletu lotniczego na powrót wszelkie wątpliwości zostały rozwiane.
Czyli znów możemy bez kolizji kontynuować dalszą podróż, co niezwłocznie uczyniliśmy, udając się do portu. I tu się wszystko zaczęło.
Znaleźliśmy się na nabrzeżu pełnym ludzi, pakunków, kilku zwierząt w rodzaju psa i pewnej dozy niepewności co dalej? Z początku zaokrętowaliśmy się na naszej łajbie ale w chwilę potem zostaliśmy delikatnie wyrzuceni na stały ląd ze wskazaniem na jegomościa w białej koszulce polo – kapitana statku. Uderzyliśmy w pertraktacje, żeby zostać na pokładzie ale niestety bardzo sympatycznie kapitan poinformował nas, że musimy poczekać aż wyładują zawartość „cargo” na brzegi dopiero wtedy możemy przekroczyć trap. OK. ale ten rozładunek miał się rozpocząć o 18:00 a o 19:30 nic się nadal nie działo. W obliczu opóźnienia ustaliliśmy jedynie, ze przynajmniej wypłyniemy dziś w nocy, choć oczywiście dokładnie nie wiadomo o której. Mijały minuty, godziny i około 21:00 uderzyliśmy ponownie w prośby do kapitana, żeby jednak nas chwilowo zaadoptował. Tym razem z sukcesem i po chwili zakotwiczyliśmy się na górnym pokładzie. Jak się w praktyce okazało były to najlepsze miejsca, jakie oferowała nam łajba. Innym, a zwłaszcza autochtonom przypadły w udziale dużo mniej komfortowe miejsca, jakimi dysponował stateczek. Była tam duża sala pod pokładem z miejscami leżąco - siedzącymi w bliskim sąsiedztwie toalet. Owe przybytki cieszyły dość dużym powodzeniem, ponieważ zjawiskiem nader powszechnym i stale nam towarzyszącym byli hurtowo wymiotujący wszędzie i wszystkim Murzyni, wyjątkowo nie przystosowani do rejsów oceanicznych.
Gajcy w pewnej chwili w ramach bratania się z lokalnym pospólstwem przybył na górny pokład z 4 kieliszkami miejscowej produkcji grogu, tak na dobry początek podróży. Ja z Gajcym łyknęliśmy trunek jak starzy żeglarze w efekcie końcowym uzupełniliśmy nasz przydział porcjami Majki i Jaśka. Oni jakoś nie podzielali naszego zachwytu nad unoszącym się aromatem grogu z południowych stoków Cabo Verde.
Popadając co chwila w radosne uniesienie związane z czekającą nas przygodą – hej – nuciliśmy popularny szlagier z Akademii Pana Kleksa:
„cała naprzód ku nowej przygodzie,
taka gratka nie zdarza się co dzień…”
i ułożyliśmy się do snu, czekając na minimalny ruch statku w stronę bezkresu oceanu. Nagle około 1:30 w nocy brutalnie wybudzono nas ze snu sprawiedliwego, zaznaczając konieczność opuszczenia pokładu w celu przeprowadzenie kontroli o bliżej nie znanej przyczynie. Statek nadal stal w porcie. Wysypaliśmy się na nabrzeże wraz tysiącem innych podróżnych, których liczba niezmiernie nas przeraziła, bacznie obserwując ruchy na statku. Po chwili obsługa wywołała pasażerów odbywających rejs tranzytowy z Santiago na Sao Vincente, a w dalszej kolejności znaleźliśmy się my i cała mocno czarna rzesza tubylców, których czarność pogłębiała mroczna noc .

Wróciliśmy na wcześniej upatrzone pozycje z towarzyszącą nam niewysoką Murzynką z synkiem, śpiącym w plastikowej misce, dwiema torbami i kurą w wiklinowym koszyku. W tym swojskim klimacie udało nam się przetrwać do rana.
Dzień na promie właściwie upłynął w wyjątkowo miłej atmosferze. Bezkres oceanu w okolicy godziny 10:00 przybrał kształt wyspy Sao Nicolau. Pomału w pełnym słońcu, chłodzącym wietrze w towarzystwie wszelkich ras ludzi zaistniałych na naszym pokładzie, dobiliśmy do brzegu wyspy. Nie omieszkaliśmy skonkludować kilku uwag na temat europejczyków, spośród których wyłoniliśmy:
- jedną fatalnej urody Francuzkę
- dwoje Niemców, dziewczyna w butach na wysokim koturnie, sznurowanych pod kolano rzemykiem i jej chłopak – niewątpliwie transwestyta o czym świadczyła jego dziewczęca uroda blondynki i głos kastrata, nie obrażając nikogo,
dwoje Belgów o wyjątkowo mało ciekawej osobowości.
Nie to co my. Ze śpiewem na ustach, w dobrym tonie szant wpłynęliśmy do portu, gdzie na kamiennym molo oczekiwał kolejny tłum spragnionych wrażeń Caboverdyjczyków. Z ciekawością przyglądaliśmy się przeładunkowi cargo, nie omieszkując się dopytać o ewentualny czas odpływu. Usłyszeliśmy znowu „something about” i mając jakieś 4 h do dyspozycji ruszyliśmy na brzeg.
Z Gajcym i Mają znaleźliśmy portowy bar pod znaną tu marką „Sivy” (taki mini Mc’donalds) a jest to lokalna kuchnia, specjalizująca się w pasztecikach rybnych i względnie tanim piwem. Spożyliśmy rybne krążki, uzupełnione szklaneczka piwa o pojemności 0,25 l, bo tylko takie miarki są tu przyjęte w obsłudze. Pobraliśmy porcję dla Jasia, łącznie z przydziałem piwa w plastiku i wróciliśmy na statek.
W drodze powrotnej zaistniały dwa ciekawe zjawiska;
dzieci wiszące na cumach statków, bawiące się całkiem nieźle i co niezwykłe w tej scenerii
świnia, leżakująca przy łodzi na nabrzeżu.
Owa świnia była przywiązana liną do jednej z nich cicho pochrząkiwała. Jak się później okazało to świnia miała więcej przeżyć a nawet swoją krótką historię wilka morskiego.

Jej morska przygoda polegała na tym, że spokojnie spacerująca sobie po kamiennym nabrzeżu świnia została w pewnej chwili dość brutalnie wystraszona przez lokalne dzieciaki, bawiące się nie opodal. Efektem tego zaskoczenia był wspaniały skok zwierzęcia do wody, uznając jej toń za jedyny kierunek ucieczki przed rozjuszoną hordą wrzeszczących złoczyńców. Z relacji Jasia wynikało jednak, że świnia wykazała się, ku niezmiernemu zdumieniu dzieci, wspaniałymi umiejętnościami pływackimi i niemal klasycznym pieskiem dopłynęła do brzegu. Tam schwytana na prowizoryczne lasso uległa przewadze ludzi i dała się, choć z wyraźną niechęcią, przywiązać do jednej z wolno- stojących łodzi.
Na ten właśnie fragment porywającej historii caboverdiańkiej świni trafiliśmy wracając z miasteczka….
Zastanawiające jak na spragnionego białego człowieka działa jedno piwo na czarnym lądzie. Ja ułożyłam się do snu, Maja z Gajcym poszli się kąpać, Jasio zaczytywał się w jednej z ocalałych z samolotu „Polityk”. I tak upłynął nam mile czas w nieziemskim skwarze u brzegu wyspy San Nikolau.
Około 18:00 wyruszyliśmy ponownie na ocean, chwilę zachwycaliśmy się urokiem latających ryb, które raz po raz, nawet cztery na raz wyskakiwały z wód oceanu przelatując nad jego powierzchnią do 80-100 cm.
Zajęliśmy ponownie nasze miejscówki, gdy w pewnym momencie zerwał nas na nogi krzykiem Niemiec-transwestyta wymachujący sugestywnie długimi ramionami. Jednakże pomimo bardzo zawiłych gestów obcego szybko zorientowaliśmy się o co chodzi. W pobliżu naszego promu pojawiło się bowiem stado delfinów, które przez dobrą chwilę towarzyszyły nam w podróży. Słyszeliśmy nawet ich wzajemne nawoływania. Dźwięki noszące się nad powierzchnią oceanu znane nam bliżej z programu TV wyraźnie nawiązywały do sposobu porozumiewania się ich między sobą. W takich chwilach życie nabiera niesamowitego uroku. Dłuższy czas wpatrywaliśmy się pojawiające się raz po raz płetwy delfinów ponad powierzchnią wody. Wyglądały niesamowicie dostojnie, a my wciąż z wielkim uniesieniem w ciszy obserwowaliśmy ”dryfujące” w falach oceanu ssaki.
Około 22:00 dotarliśmy do portu w Sao Vincente. Przeszliśmy przez całkiem futurystyczny budynek portowy i ruszyliśmy ku naszemu obranemu celowi, jakim był jeden z najtańszych hoteli w mieście Mindelo Charo d’uro, ale co najważniejsze był blisko i w efekcie całkiem nie zły……pokazał nam pokoje do wzięcia, gdzie szybko zrzuciliśmy bagaże i ruszyliśmy po trzech dobach „Dnia dziecka” pod bieżący wąski strumień prysznica.
To była sobota. Kończyły się właśnie obchody Święta Niepodległości, które …spędziliśmy na oceanie. Zewsząd dochodziły nas wspaniałe nuty …..muzyki, ale nie daliśmy rady uczynić najmniejszego ruchu przypominającego taniec. Padliśmy na łóżka i spojrzeliśmy na siebie dopiero następnego dnia ok. godziny 900 rano.
Poranek przywitaliśmy pod rozciągniętym na sznurkach praniem i …śniadankiem na słodko. Opracowany został plan na nadchodzącą niedzielę, który zakładał szturm na najwyższą górę Monte Verde i dalej spożycie ciepłej strawy w okolicznym barze. Ruszyliśmy w pełnym słońcu na podbój szczytu. Po drodze kibicowaliśmy na meczu lokalnej drużyny młodzików, odnotowaliśmy istnienie piekarni, kilku banków i uczestniczyliśmy we mszy św. jako na niedzielę przystało. Z początku nasza droga usiana była zachwytami lokalną architekturą i krajobrazami, mnóstwem dzieci, które z niezwykłą ciekawością i ochotą pozowały lub raczej domagały się zdjęć. Zebrane obrazki z życia Mindelan chętnie umieszczaliśmy na filmach często w setkach ujęć. Przeszliśmy kolejny kawałek z twardym postanowieniem złapania stopa. I znów jak zwykle w czasie naszych wypraw zadziałał przypadek. Podczas rozmowy z nieco ekscentryczną Włoszką, która zdążyła już przyjąć charakter wyspiarski, Gajcy zamachnął się na przejeżdżający samochód. Ten minął nas, ale po kilku metrach zatrzymał się i cofnął. I…o dziwo, ci nad wyraz sympatyczni ludzie z miłą chęcią postanowili nas podrzucić w stronę Monte Verde mimo, że nie było im bardzo po drodze. Trasa, którą z początku chcieliśmy przebyć na piechotę trochę nas załamała, pięła się stromiznami w górę, zakręcona spiralnie wokół szczytu. Im wyżej piął się nasz samochodzik, tym mocniej robiło się chłodniej i mgliściej. Po drodze, na wys. Około 700 m n.p.m. mijaliśmy pracujących na terrasowych poletkach ludzi, często zakrytych unoszącymi się nad szczytem chmurami.

Dotarliśmy na szczyt. Nasi nowi przyjaciele z podziwem patrzyli na nas, gdy wysiadaliśmy z samochodu w zdecydowanie letnim odzieniu. Temperatura bowiem, która na zewnątrz spadła chyba do ok. 12 stopni, była dość nieprzyjemnym zjawiskiem wspomaganym silnymi porywami wiatru. My jednak byliśmy przygotowani na wszystko, szybko wyjęliśmy dodatkowy przyodziewek i raz kolejny, dziękując za pomoc, ruszyliśmy w stronę stacji meteo.
Zejście na dół obfitowało w niesamowite widoki. Mieliśmy okazję przyjrzeć się naprawdę ciężkiej pracy ludzi na nieprzyjaznej ziemi. Stoki o dość sporym nachyleniu w naturalny sposób utrudniały prace rolnikom. Z początku schodziliśmy spowici mglistymi chmurami. Wraz z kolejnymi porywami wiatru odsłaniały się brązowe poletka z pochylonymi nad nimi ludźmi. W pewnej chwili, przy dość monotonnej kolorystyce krajobrazu, nasz wzrok przykuł wielki zielony krzew z milionem fioletowych kwiatuszków. Kontrast tego zjawiska oczywiście uwieczniliśmy na kilku fotograficznych ujęciach. Kontynuując nasze zejście raz po raz wpadaliśmy na siebie w zachwytach nad coraz to bardziej niesamowitymi widokami. Dla skrócenia sobie drogi trawersem przecięliśmy zachodni stok Monte Verde i udaliśmy się w stronę góry z majestatycznie wznoszącym się na szczycie masywnym krzyżem. Oczywiście jak zwykle dość niekonwencjonalną drogą wdrapaliśmy się na szczyt, skąd roztaczał się niesamowity widok na Mindelo.

W ciszy podziwialiśmy niezwykle urokliwe miasto położone pomiędzy nagimi, pokrytymi brązowo-złotym piaskiem wzgórzami, niezliczoną ilość boisk piłkarskich, kilka zaledwie szkół i mnóstwo dzieci zaangażowanych czynnie w przeróżne zajęcia na owych boiskach. Wracając staliśmy się mimowolnymi kibicami szkolnych rozgrywek. Istotnym i dość osobliwym faktem były nasze obserwacje rozgrywających mecz drużyn. Do tego, że boiska są integralną częścią np. wyschniętych dolin rzecznych lub powstają w miejscach gdzie podłoże jest wystarczająco równe aby grać, choć pokryte niezłą warstwą pyłu już przywykliśmy. Dodatkowym atutem oryginalności był fakt, że większość graczy była bosa. Trudno jest mi sobie wyobrazić jaką odporność na ból trzeba mieć w bosych stopach aby biegać po kamieniach w niezłym tempie i do tego jeszcze z powodzeniem strzelać gole???
Zaiste zadziwiające. Kolejną dyscypliną sportu z jaką przyszło nam się zmierzyć był golf z powodzeniem uprawiany przez miejscową młodzież.

Dotarliśmy do hotelu, czym prędzej wskoczyliśmy pod prysznic pozbywając się wyjątkowo szybko znacznej części naszej opalenizny. Względnie czyści wyruszyliśmy na poszukiwanie miejsca na plaży na nasz ewentualny nocleg na następną noc. Po drodze w porcie nabyliśmy pewnych informacji co do możliwych połączeń z sąsiednimi wyspami Santiago i Santo Antao. Wyposażeni w doświadczenia minionego dnia, z nie małym trudem znaleźliśmy otwarty mały Snack Bar. Byliśmy spragnieni dobrego caboverdiańskiego jedzenia i bez większych oporów w sympatycznej atmosferze wzajemnego zrozumienia zamówiliśmy w owym punkcie gastronomicznym 3 porcje tuńczyka z frytkami i sałatką i jedną porcję kurczaka z tym samym zastawem.
To co pojawiło się na naszym stole wprawiło nas w niemałe osłupienie. Pomimo długiego oczekiwania, które tylko wzmacniało nasz głód, talerze jedzenia jakie wypełniały kolejne przestrzenie stołu, napawały nas wielkim optymizmem. Przed nami kolejno stanęły półmiski z trzema wielkimi kawałkami tuńczyka, duży talerz frytek, talerz z dwoma udkami kurczaka i sałatka z pomidora i gotowanej kapusty. Wszystko to w przyprawach i aromacie lokalnej kuchni Wysp Zielonego Przylądka. Rozkoszowaliśmy się każdym kęsem. To cudowne wydarzenie kulinarne uzupełniliśmy buteleczką piwa (poj. 0,25 cl).Wieczór zaczął nabierać kolorytu,kiedy poznany przez Gajcego autochton przysiadł się do nas, częstując kawałkami swojego ciasta. Gość, jakkolwiek kształcony prawnik, zaczął rozwodzić się nad słusznością wojny w Iraku, wielkością Papieża jako człowieka i  Polaka, a nade wszystko nad problemem rządów wątpliwie demokratycznie wybranego prezydenta. Stwierdził, że wybory były sfałszowane, dlatego u władzy znalazł się człowiek, który ma nazbyt wielu przeciwników, aby tego nie potępić.
I w takich to sobie klimatach Carlos- bo tak miał ów gość na imię, ku uciesze reszty mojej załogi, prawie mi się oświadczył. Nie dość tego czekali z nadstawionymi uszami czy aby nie odmówię. W końcu mieliby super metę na Cabo Verde. Niedoczekanie!!!!!!!
Tym uroczym akcentem zakończyliśmy kolejny dzień wyprawy.
Powaleni upałem, milionem ton pyłu i mnóstwem wrażeń opadliśmy na łóżka. Sen to właśnie najlepsza część doby, którą jednak z niemałymi przerwami w postaci ryczących kogutów w środku nocy, tudzież tysiąca innych odgłosów spędzamy w miarę spokojnie.
Zanim jednak udaliśmy się na zasłużony odpoczynek postanowiliśmy rozwiązać zagadkę wspaniałej muzyczki unoszącej się w powietrzu. Po kilku chwilach idąc za brzmieniem dźwięków weszliśmy do budynku opatrzonego wizytówką Alliance Francaise, gdzie właśnie odbywała się próba dziecięcej orkiestry „bębniarzy. Około dwudziestu dzieciaków na różnego rozmiaru bębnach, począwszy od werbli a skończywszy na ogromnych kotłach, wygrywała wspaniałą muzykę. Zgromadzona widownia za każdym razem gromko nagradzała młodziutką orkiestrę brawami. Grupą muzyków „dowodził” młody dyrygent, który tylko sobie i swoim podopiecznym znanymi gestami zmieniał rytm i choreografię występu. Dokonywał tego przy pomocy palców jednej ręki, a gwizdem poprzedzał każdorazową innowację. Był to niezwykle sympatyczny obrazek. Okazało się przy tym, że maluchy pod patronatem Alliance ćwiczą w każdy weekend przez cały rok, aby potem w karnawale zaistnieć w szalonym korowodzie.
Poranek jak zwykle przyniósł nam wiele wyzwań. Najważniejszą sprawą było zebranie informacji na temat promu na Sao Tiago i Fogo, gdyż jutro zamierzaliśmy wypłynąć w stronę Santo Antao, a termin powrotu miał być ściśle związany z kolejnym etapem wyprawy na kolejną wyspę. Poczyniliśmy niezbędne rezerwacje w tym, o zgrozo, także na samolot z Praii na Sal. Były i są obawy co do tego w jaki sposób będą klarować się szanse na opuszczenie Sao Tiago. Jednak o tym dowiemy się ok. 15 lipca, gdy dotrzemy do Praii (w jednym z biur, w których szukaliśmy okazji na prom, pani z obsługi miała sześć palców u lewej dłoni, niebywałe!, niestety brak dokumentacji fotograficznej).
Jak na razie 14:07. w nocy mamy się stawić w porcie w Mindelo aby jednostką pływającą pod banderą Arca Verde wypłynąć na Atlantyk. Oby to wszystko było prawdą!
Tymczasem wyposażeni w pewną ilość wody i co nie bądź do zjedzenia w postaci bułek, ciastek, bananów i nutelli ruszyliśmy na podbój wygasłego wulkanu Callahau. Oczywiście wielce optymistycznie nastawieni skierowaliśmy swoje kroki na stopa. Szliśmy w pełnym słońcu już dość długi odcinek drogi, a tu okazji ni widu. W pewnym momencie coś zamajaczyło na horyzoncie. Toyota pick-up zjechała na pobocze. Gajcy, dziś wyjątkowo ostro nastawiony do całego świata, stwierdził że nie będzie nikogo o nic prosił. Nie chciało nam się roztkliwiać nad dziwnym zachowaniem Grzegorza, fakt faktem już po minucie siedzieliśmy na pace. Niezwykle uprzejmy tubylec z synem pokazali nam na mapie, że jadą tylko do miasteczka, ale w połowie drogi uznali, iż równie dobrze mogą dowieźć nas do skrzyżowania. Było to i tak cudowne zrządzenie losu, zawsze to już połowa za nami, poza tym po raz kolejny wzruszyła nasze serca niebanalna gościnność caboverdian. Nasz Tata bowiem minął na pełnym gazie owo skrzyżowanie podwożąc nas do miasteczka leżącego u stóp wulkanu. Kolejny raz przekrzykiwaliśmy się w podziękowaniach. Na pożegnanie Tata machnął ręką i wskazał nam bar, gdybyśmy byli w potrzebie. A byliśmy.
Zataczając się w zachwycie nad pięknem i grozą wulkanicznych gór, z zainteresowaniem godnym prawdziwego trapera obserwowaliśmy wielkie osuwisko jakie powstało u podnóża jednej z nich. Oberwane kawały ścian tworzyły swoisty labirynt korytarzy, tuneli, grot, a wszystko to w niebywałym brudnoczerwonym kolorze, wspaniale kontrastującym w tle oceanem. Gajcy z Jasiem głośno komentowali wiek powstania tego zjawiska określając go max na ostatnie 100 lat. Było to wielce prawdopodobne sądząc po strukturze budujących góry skał i rozmiarach osuwiska.
Dokładnie na przeciwko majestatycznie wznosiła się kaldera wygasłego wulkanu. Mieliśmy do niego jakieś 2 km, choć podejście pod szczyt nie wyglądało na tak łatwe. Przedarliśmy się przez powierzchnię pustynnego przedpola wulkanu, gdie wspaniałe formy wydm tworzyły księżycowy krajobraz w kolorach spalonego słońcem piasku i wyschniętych na pieprz pustynnych roślinek.
Podejście na szczyt jak zwykle podjęliśmy z najbardziej pionowej strony. Choć były tam ślady, że nie jesteśmy pionierami obierając ten odcinek drogi, to ów podejście odczuliśmy jednak w nogach. Niemniej widoki towarzyszące nam przy wejściu jak i na szczycie kolejny raz zaparły dech w piersiach. Z jednej strony niezmienny bezkres granatowego oceanu, z drugiej piętrzące się brunatne nagie góry wulkanicznej erupcji. Wnętrze wulkanu wypełnione było niemal w całości ułożonymi z kamieni napisami. Nam bardziej z braku czasu niż fantazji nie udało się zostawić śladu naszego tam pobytu, choć byliśmy już skierowani na ścieżkę biegnącą ku wnętrzu krateru.
Może następnym razem.
W drodze powrotnej rozmyślaliśmy w jaki to cudowny sposób przedostaliśmy się do Mindelo. Brukowana droga w słońcu wyglądała jak długi, cętkowany wąż, lśniący, zakręcony, zastygły w bezruchu, który trwał wieczność jak wszystko wokół niego. Pogrążone w pustynnym śnie hacjendy, małe oazy, część zamieszkała, część na sprzedaż w niczym nie przypominały afrykańskiej żywej kultury. Stanęliśmy na bezludnym bruku, gdzie ku naszej uciesze pojawiały się od czasu do czasu pojazdy, mogące wyświadczyć nam przysługę autostopu. I tak też się stało. Kolejny uprzejmy Tata zatrzymał się przy nas paką, nie przystosowana do przewozu jakiegokolwiek „inwentarza”, ale za to pustą. Siedzieliśmy szczęśliwi za kratą oddzielającą nas od kierowcy. W połowie drogi, w ramach podtrzymywania przyjaźni polsko-caboverdiańskiej zajęłam wolne miejsce obok Taty, wdając się nawet w ciekawą rozmowę, na szczęście po hiszpańsku. Dowiedziałam się, że Santo Antao na które wybieramy się jutro, jest jedną z najpiękniejszych wysp na Cabo Verde. Niemal jako jedyna posiada naturalne źródła wody pitnej, piękne doliny, zielone uprawne terasy. Na to wszystko czekaliśmy kilka dni. Na razie jednak pozostawaliśmy na pustynnym, pięknym choć nieprzyjaznym Sao Vincente.
W drodze powrotnej znów zaskoczyła nas beztroska wyspiarzy i naszego zaufania-banki są czynne do 14:00, a była cudowna godzina 17:00. Nie takie były nasze oczekiwania, zwłaszcza że byliśmy w potrzebie wymiany nieco większej sumy. W grę wchodził bowiem rachunek za hotel i jutrzejszy prom. Analizując sytuację finansową wyszliśmy z propozycją opłaty za nocleg w $, co zostało zaakceptowane przez recepcjonistę nawet po nienajgorszym kursie. Znów byliśmy szczęśliwi dzięki udanej współpracy.
Po zażyciu kąpieli wyruszyliśmy na poszukiwanie czegoś do jedzenia, a przede wszystkim osławionej „cachupa”. Jest to wyśmienite danie złożone z fasoli, soi, drobno krojonego mięsa i sadzonym jajkiem na wierzchu. Toteż spożyliśmy tego wieczoru we wskazanym przez nasz przewodnik knajpo-barze ”Katem”. Lokal ten o specyficznej afrykańsko-jamajskiej atmosferze, z klubowym barem i barmanem, uraczył nas tanim żarciem lokalnej kuchni i po raz pierwszy widzianym przez nas kuflem do piwa. Oczywiście po odpowiednio słonej cenie.
Złożyliśmy czym prędzej zamówienie na cztery porcje. W tym czasie Gajcy, kolejną godzinę, usilnie poszukiwał kleju do swoich klapek, które uległy pewnej destrukcji. Konieczność ich naprawienia była tym większa im wyżej sięgało słońce na niebie. Zrezygnowany bezowocnymi poszukiwaniami wrócił do nas i zasiadł przy serwowanej właśnie „cachupie. Jednakowoż szczęśliwe przypadki też rządzą życiem i o to pojawił się przed nami uliczny handlarz, trzymający w ręku różne przedmioty w tym również i klej. Zbijając trzykrotnie cenę produktu, od której gość omal nie zemdlał, nabyliśmy poszukiwany specyfik.
Wieczorem trwały liczne przygotowania do jutrzejszej wyprawy, począwszy od nastawienia budzika po niemal kompletne spakowanie się przed drogą.
Poranek jak to na wakacjach o 6:00 rano nie zanosił się od optymizmu, ale my twardzi jak Roman Bratny, raźno ruszyliśmy w stronę portu na spotkanie kolejnej oceanicznej przygody. Dość zwyczajnie, w kolejce, wyczekaliśmy momentu aż wpuszczą nas i wielu, wielu innych na nabrzeże. Załadunek całej tej czeladzi odbył się stosunkowo sprawnie i względnie o przybliżonej, rekomendowanej porze odpływu - tak mniej więcej o godz. 8:00

 

8 lipca 2003

 

Radosny rejs trwał niecałą godzinę. Nie wspomnę, że był przy tym mocno ubarwiany licznymi torsjami wszędzie i niemal ze wszystkich otworów głównie przez Murzynów. Prawie na zmianę zwracała to prawa to lewa burta, w między czasie środek. Starzy, młodzi, dzieci, ocean nie oszczędzał nikogo. Zaczęliśmy się zastanawiać nad istotną funkcją błędnika u białego człowieka, ponieważ tylko ta rasa była w stanie zachować równowagę na rozkołysanym promie. Co prawda Majka odczuła pewne sensacje, ale kryzys przetrwała w ramionach Gajcego.
Szczęśliwie dotarliśmy do końca, choć pokład nabrał aromatu wczorajszego obiadu i dzisiejszego śniadania. Wykonując drobne balanse ciałem pomiędzy plamami na pokładzie, zeszliśmy na stały ląd kiwając się jeszcze trochę przy podchodzeniu do wyjścia z portu. Unikając napraszających się co chwila drobnych pomocników portowych tudzież właścicieli taksówek-aligatorów, busów i innych, chcących nas uszczęśliwić swoim towarzystwem, dotarliśmy do pierwszej napotkanej knajpy w celu spożycia czegokolwiek. Byliśmy bowiem już dość długo na nogach bez śniadania do tego wyspa przywitała nas niesamowitym żarem, więc z nieukrywaną ulgą schroniliśmy się pod parasolem Coca-Coli. Po drodze poczyniliśmy stosowne rezerwacje na powrotny prom, a potem już racząc się szklanką soku z mango rozpoczęliśmy nowe życie na Santo Antao.
Z uporem autostopowicza przedarliśmy brukowaną ulicą na skrzyżowanie z drogą prowadzącą do Riberia Grande. Nieopodal zrobiliśmy obiadowo-kolacyjne zakupy, spożywając część od razu, po czym zarzuciwszy nie wiedzieć dlaczego plecaki, ruszyliśmy w drogę. Jawiła się ona przed nami cienką, nagrzaną, karbowaną od bruku ścieżką i, o zgrozo, zdecydowanie pięła się w górę. Po przejściu kilkuset metrów daliśmy za wygraną i przyjęliśmy ofertę zatrzymanego busa-250 E od osoby, co i tak było cena utargowaną. W ten oto kolektywny sposób przejechaliśmy 36 km stromych serpentyn w kraj obrazach o jakich można by tylko pomarzyć. Widoki przypominały nam niemal żywcem zdjętą scenografię planu filmowego „Władcy Pierścienia”. Rzucaliśmy się po busie jak nienormalni od okna do okna chłonąc niesamowite wizje przyrody.

Wpierw wjeżdżaliśmy stromiznami na szczyt gór, następnie nie mniej śmiałymi zjazdami podążaliśmy w kierunku oceanu. O ile od południowej strony zachwycały nas kamienne, surowe kaniony to od północy wszystkie możliwe doliny, wąwozy usłane były milionem uprawnych teras i, o dziwo, na swój sposób bogate w zieloną roślinność.
W miejscowości Corda nasz busik złapał gumę, co dało nam możliwość nacieszenia się przez 20 min. prawdziwym pięknem Santo Antao oraz, wyrosłych jak grzyby po deszczu, grupką malutkich afrykańczyków.

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zjazd naszpikowany był rosnącymi emocjami wzruszeń nad pięknem przyrody i narastającą pewnością, że musimy wrócić tu zaraz z powrotem, co zresztą uczyniliśmy. Dotarliśmy na wybrzeże do dość przyjemnego choć trochę brudnego miasteczka, ale z czasem wszystko nabiera swojego uroku. Ulokowani przy stacji benzynowej, przyuważyliśmy jakąś białą twarz w knajpie obok. Poszłam zasięgnąć języka, gdzie możemy zostawić bagaże żeby wyruszyć w góry. W pierwszej kolejności pewna Portugalka, właścicielka jednego z hoteli w Ponto de Sol, zaoferowała nam swą pomoc ale szukaliśmy czegoś w Riberia. Siedział z nią pewien gość Rasta, wielbiciel kultu Boba Marley’a, który w efekcie miłej rozmowy został naszym dobroczyńcą. Na przechowalnię bagażu zaproponował swój prywatny dom, gdzie w myśl marley’owskiej filozofii postanowiliśmy zaufać opatrzności nad naszym dobytkiem.
Gdy przekroczyliśmy próg jego domu, odczuliśmy prawdziwą atmosferę mieszkania ludzi wolnych, przyjaznych, otwartych i bezintersownych. Wspaniale uczucie. Bassirou, bo tak ma na imię nasz Rasta, zostawił nam swoje mieszkanie na pół godziny i wyszedł na obiad. W tym czasie przepakowaliśmy nasze bagaże, zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do przetrwania dwóch dni w górach, a dzięki profesjonalnemu przewodnikowi z trasami trekkingu, omówiliśmy szczegóły wyprawy. Tak przygotowani, kierując się dodatkowo wskazówkami ludzi na ulicy, wydostaliśmy się na obrzeża miasta.
Uzupełniwszy zapasy wody rozpoczęliśmy wędrówkę przez uprawną dolinę do miasta Coculi. Naszym celem było miasteczko położone po drugiej stronie jednego z masywów górskich. W Riberia mieliśmy okazję być świadkami mszy pożegnalnej, jaką odprawiano w tutejszym kościele, w związku ze śmiercią bardzo znanego tu człowieka. W pogrzebie uczestniczyło bowiem wiele ludzi, a kondukt który mijał nas w drodze do Co…złożony był chyba z 50 samochodów pełnych żałobników.
Przystanęliśmy na poboczu, cieniu gaju bananowego, pełni zachwytu nad otaczającą nas zielenią i podziwu nad naprawdę niełatwa pracą Caboverdian w tych dzikich warunkach.
Spokojnym marszem po nieprzerwanie brukowanej, krętej drodze doszliśmy do Co… Przed nami dojechał kondukt żałobny, tam bowiem znajdował się cmentarz zlokalizowany u podnóża wysokiej skały. Przeszliśmy dalej i z determinacją wspinaliśmy się w stronę Boca das Ambas Ribeiras, gdzie wkroczyliśmy na wąziutką, bardzo krętą i stromą dróżkę w kierunku przełęczy. Zbliżał się wieczór, więc zdecydowaliśmy się na nocleg na pobliskim boisku. Wzbudziliśmy, jak zwykle, naszą obecnością dość sporą sensację we wsi. Zakupiliśmy stosowną w tym momencie butelkę wina, jakieś ciastka i udaliśmy się w stronę przewidywanego biwaku. Boisko wtulone w dolinę pomiędzy skałami z malowniczym widokiem na góry stało się prawdziwą oazą snu. Zapadająca nocna cisza raz po raz uzupełniana była jedynie dalekimi odgłosami domowego życia, ale byliśmy przyzwyczajeni do zgoła głośniejszych nocy więc to w niczym nam już nie przeszkadzało.
Poranek powitał nas pięknym wschodzącym słońcem i koncertem wszelkiego .żywego stworzenia stacjonującego we wsi. Z Gajcym udaliśmy się do pobliskiego knajpo-sklepu w celu nabycia obiecanego pieczywa, ale na początek wróciliśmy z bananami. Chleb będzie o 9:30, OK. Złożyliśmy zatem biwak i orzeczonej godzinie ponownie zjawiliśmy się w punkcie sprzedaży. Nabyliśmy pieczywo, spożyliśmy śniadanko i z początku raźno ruszyliśmy na górski, czarny szlak. Wraz z wysokością spadał nasz animusz, ale byliśmy twardzi. Oczywiście podchodzenie do góry obfitowało w przystanki nie tylko na robienie zdjęć.
Pot zalewała nasze ciała które lśniły w palącym słońcu, pośród wielkich zielonych agaw i kaktusów żywcem wziętych z „Bolka i Loka na dzikim zachodzie”. Wspinaliśmy się urzeczeni kolejnymi mijanymi, zamieszczonymi niemal w powietrzu domkami, otoczonymi skromną zielenią i atmosferą heroicznej pracy rolników.
Po długich trudach wspinaczki dotarliśmy do przełęczy i zamarliśmy z wrażenia. Przed nami w wąskiej, głębokiej dolinie ukazały się kolejne poletka uprawne i mnóstwo biało-niebiesko-zielonych domów. W oddali swoje wody rozbijał o brzeg Atlantyk. Wszystko to było usiane mnóstwem ogromnych agaw i błyszczących zielenią w dole bananowców.
Bajeczne widoki przypominały Jaśkowi Peru, nam jedynie dając przedsmak kolejnych wyprawom. Zejście było znacznie straszne niż wspinaczka i pomimo drogi w dół pomału docieraliśmy do kolejnych gospodarstw. Jako pierwszą minęliśmy malutką chatkę, z której nagle wypadło 7-mioro dzieci, wyglądające jakby oglądały świat rok po roku. Tak wywnioskowaliśmy po ich wieku. Tajemniczym był fakt gdzieś w okolicy ich rodziców. Murzyniątka zdane na samych siebie wyglądały biedniutko. Bez butów, koszulek, dwa najmłodsze prawie bez niczego. Trochę zasmarkane, wielkimi pięknymi oczami przyglądały się nam w milczeniu. Ożywiły się znacznie gdy zaczęliśmy robić zdjęcia, a już na pewno wtedy gdy porozdawaliśmy im, specjalnie przygotowane na taką okazję długopisy.
Maja wzięła ich całą reklamówkę, więc teraz mogliśmy choć na chwilkę rozweselić buzie dzieciaków. W mieszance przedziwnych języków wymieniliśmy się naszymi imionami i powędrowaliśmy w dół kanionu. O jakież było nasze zdziwienie gdy po dotarciu do następnych zabudowań, dzieci wybiegające nam naprzeciw od razu wołały o długopisy. Z podejrzliwości przyglądaliśmy się biegnącym po zboczach słupom z kablami, usiłując namierzyć ten telefoniczny. W każdym razie w jakiś tajemny i dobrze tylko sobie znany sposób dzieci przekazywały sobie lotem sokoła wędrownego wieści o prezentach. Rozdaliśmy zatem kolejne sztuki w zamian korzystając z dobrodziejstw wybudowanej tu studni górskiej z limitowaną wodą wydawaną spod klucza.
Potoczyliśmy się dalej, aż dotarliśmy do następnego przystanku jakim było miasteczko Case de Igreja. Tam też w środku (centralnym) punkcie miasta, w sąsiedztwie budki z cool drinkami spotkaliśmy norweskie małżeństwo w wieku ok. 50-tki. Podobnie jak my zwiedzali ciekawe zakątki wyspy, ale w jak różny do naszego sposób. Ich dwoje i prywatny minibus z kierowcą. Pomimo tego okazali się być wyjątkowo gościnni, proponując nam piwo i wspólna drogę powrotną busem. Mile zaskoczeni z ulgą przyjęliśmy ofertę, gdyż pora była dość późna i chyba nie dalibyśmy rady przed wieczorem dojść do okolic planowanego noclegu.
Droga powrotna okazała się być dość atrakcyjna, bowiem nasza nowa para znajomych pokierowała bus do miejscowych fabryk grogu ® lokalnego trunku, powstającego z miejscowych przypominających nasze domowe bimbrownie. Z zainteresowaniem przyglądaliśmy się pracy grogarza, który co chwila dorzucał suchą trzcinę do buchającego ogniem pieca. Na owym palenisku stały kotły z bulgoczącym zacierem, odpływającym cienką rurką do stojącego opodal gąsiora. Zawartość szklanego naczynia lądowała następnie w 1000 litrowej beczce, która zostawała transportowana do zadaszonej komórki aż „dojdzie”. My natomiast zostaliśmy ugoszczenia 50-tką świeżego grogu. Próba degustacji przebiegała bez sensacji, choć trunek miał temperaturę znacznie wyższą niż nawet pokojowa. Zasmakowaliśmy.
Tak duchowo wsparci podążyliśmy w stronę Ribeira Grande, po nasze plecaki. Jednak w praktyce nasz plan uległ znacznej transformacji, która już niedługo (okazała się być) zmieniła nasze spojrzenie na wielkość świata. Zajechaliśmy bowiem z Norwegami do miasteczka Porta del Sol. Mieliśmy sporo czasu, więc chętnie podjęliśmy zwiedzanie kolejnego miasteczka. Zostaliśmy sami, nasi znajomi wrócili do swojego hotelu, my skierowaliśmy się do nadbrzeżnej małej knajpki, wyjątkowo kolorowo prezentującej się wśród innych domów.
Wnętrze lokalu było zaaranżowane w stylu żeglarskim z mnóstwem giberesów i akcesoriów świadczących o niezłym smaku artystycznym właścicieli. Tak siedząc z kubkiem herbaty i kawy głośno wyrażaliśmy swoje uwagi. W pewnej chwili podeszła do nas wysoka, biała kobieta z pytaniem skąd jesteśmy. Kraj naszego pochodzenia był jej dość bliski, gdyż jak się okazało właścicielem jest Francuz, zamieszkały w Polsce z naszą rodaczką jako żoną a którego trzy dni przed naszym wyjazdem spotkał Piotr w Opolu. Ten fakt wydał nam się tak niesamowity, że trafiliśmy na tego samego gościa, z którym Piotr w tak przedziwny czas spotkał w Polsce. Dlatego świat jest mały, niesamowity, piękny, przyjazny, po prostu wspaniały.
W miłej atmosferze po raz kolejny zdecydowaliśmy się zmienić plany. Postanowiliśmy zaadoptować jeden z naszych pokoi proponowanych przez Niemkę – przyjaciółkę naszego francuskiego Polaka. W tym celu złożyliśmy stosowne zapotrzebowanie na nocleg i wyruszyliśmy do Rasta po nasze plecaki. W domu w Ribeira jednak go nie zastaliśmy, więc postanowiliśmy zaczekać w pobliskim barze na kolacji, na którą złożyły się wspaniałe kawałki tuńczyka zapiekane z cebulą i rozmarynem. W chwili oczekiwania na realizację złożonego zamówienia chłopcy poszli raz jeszcze do Rasta. Tym razem wrócili z plecakami choć osobę wydającą okazał się też tata Rasta, podobno niemal identyczny tylko bez dredów.
Na nasze jednak szczęście wychodząc od taty natchnęliśmy się na naszego Rasta, tak że mogliśmy mu podziękować za rzeczywiście bezinteresowną pomoc. Wróciliśmy do Porta del Sol, zahaczając po drodze o internet, wysyłając niego dobrych wieści w świat. Dotarliśmy do naszego hoteliku i z naszą Mamą omówiliśmy szczegóły współpracy. Zwalniając pokój rano, zostawiliśmy jedynie najpotrzebniejsze rzeczy ruszyliśmy ponownie w góry. Stopem dotarliśmy do Riberia a dalej tym samym stopem z krótką wizytą w domu kierowcy ruszyliśmy w stronę Synagogi.
chcieliśmy odwiedzić wspomniany przez przewodnika cmentarz żydowski ale niestety nic takiego tam nie znaleźliśmy. Dojechaliśmy zatem do Poul, skąd pieszo już ruszyliśmy w stronę Elito, Pasagiem i dalej w stronę (szczytu) krateru. Droga oczywiście nie była łatwa. Przebyliśmy kilka km odwiedzając przy tym jedną z grogarnii i poczyniając stosowny w niej zakup, w cenie 0,5 litra - 125 # tj. 5zł dostaliśmy 0,7 litra świeżego grogu. Nabraliśmy na nowo duchownego wsparcia i pomaszerowaliśmy dalej. Ciężar drogi i niesiony przeze mnie grog skutecznie umacniał nas w kwestii złapania stopa. Co też uczyniliśmy. Za drobną opłatą tata dowiózł nas do miejsca gdzie kończyła się droga a zaczynał się wg mnie podwójnie czarny górski szlak na szczyt.
Uzupełniliśmy zapasy wody, posępnie spojrzeliśmy w niebo gdzie znikały szczyty gór. Ruszyliśmy, jak zwykle z początku raźno ale po godzinie zdecydowanie zaczęliśmy przystawać przynajmniej pod pretekstem robienia zdjęć. Co chwilkę popadaliśmy w nieukrywany zachwyt i zdziwienie nad pomysłem wybudowania ścieżki, którą wspinaliśmy się od 1,5 godziny. Zdecydowanie było to działanie celowe, bowiem ścieżka była zewsząd zabezpieczona kamiennym „płotem” a pod nogami widniała pomyślnie ułożona kamienna kostka. Wszystko to tworzyło labirynt zakrętów i serpentyn niemal przyklejonych do pionowej ściany góry.
Wspinaczka trwała, siły opadały, ciekawość rosła, co dalej? Wkraczaliśmy w chmury. Zrobiło się znacznie chłodniej. Wiatr wiejący dookoła nas ze wszystkich możliwych stron, nawet od dołu nie oszczędzał nas ani na chwilkę. Smagani podmuchami i przedzierający się przez kłębiące się od wiatru chmury dotarliśmy na szczyt. I zbaranieliśmy!
Naszym oczom ukazało się bowiem coś czego na pewno się nie spodziewaliśmy. Uprawne poletka (wypełniały) z towarzyszącymi im malutkimi domkami rolników wypełniały krater. Jakkolwiek malownicze gospodarstwa otoczone były kilkudziesieciometrowymi ścianami wulkanu z niesamowicie pięknym, zielonym zagajnikiem tutejszej sosny. Dobrą chwilę upajaliśmy się widokiem, aż wreszcie ruszyliśmy na dno krateru w celu zabiwakowania. Po drodze minęliśmy jedną z gospodyni, która uraczyła nas wodą do mycia. Skosztowaliśmy dzikiego winorośla, zdecydowanie będącego jeszcze w I etapie wegetacji i ku własnej uciesze postawiliśmy nasz dom. Kontemplując niezwykłość chwili poczyniliśmy podstawowe zabiegi higieniczne w postaci mycia rąk i oddaliśmy się sennym marzeniom.
Jeszcze wieczorem zauważyliśmy towarzyszącą nam nieopodal młodą krowę, ale przyzwyczajeni już do sąsiedztwa żywego inwentarza, dziwnie czemuś ożywającego nocą, pominęliśmy ten fakt milczeniem. O co to był za błąd! Około jakiejś nocnej godziny namiotem zaczął szarpać silny wiatr i w pewnym momencie runął z góry deszcz. Nie wiem czy z nieba, czy też nad nami, postanowiły skroplić się zalegając w okropne chmury. Faktem jest, ze ok. 800 jeszcze padało, tropik ociekał, a ok. 9:30 – w momencie pojawienia się słońca na pięknym niebieskim niebie wszystko wyschło i życie wróciło do normy. Zaskoczeni metamorfozą pogody w tak krótkim czasie, czym prędzej zdecydowaliśmy się na spakowanie biwaku. Naszym jednak pracom towarzyszyły zastępy dzieci i osiołków przybywających z odległych okolic w celu pobrania wody. Wyjątkowo widać gatunek osiołka wzbudzał u nas współczucie, ponieważ zwierzęta obwiązane były dookoła bidonami, kanistrami i wszelkiego rodzaju mogącymi przenosić wodę. Konwój ten w jedną trwał jakąś godzinę a później pojedyncze sztuki osiołków w towarzystwie roześmianych dzieci toczyły się w drogę powrotną.
Bowiem w środku ciemnej ciszy nasza krowa sąsiadka dała o sobie znać potężnym rykiem w 4 wydaniach. Jasiek zerwał się z karimaty i gdyby to nie był elastyczny namiot, nie chybnie przebiłby impetem swym ceglany mur.
Kilkoro dzieci zostało przy nas aby towarzyszyć nam przy składaniu namiotu, który mieliśmy wrażenie widzieli pierwszy raz na oczy. W końcu pożegnaliśmy się, ja rzuciłam samotnej krowie jakieś znalezione cudem 2 garście siana i ruszyliśmy w górę.
Stanęliśmy na rozstaju dróg i po krótkiej dyspucie zdecydowaliśmy się pójść w stronę pobliskiego miasteczka w celu uzupełnienia zapasów wody i jedzenia.
Pobliskie to ono było na mapie. Znowu wspinaliśmy się w górę w stronę Pica de Cruz. Szliśmy i szliśmy, dopytując się każdego napotkanego człowieka czy aby dobrze idziemy, bo idziemy i idziemy i nic. Na jednym z postojów autochton wskazał nam majaczącego u szczytu widma miasteczka. Byliśmy twardzi, brnęliśmy znów przez chmury, smagani podmuchami wiatrów aż ku chwale dotarliśmy na miejsce tam, o zgrozo w sklepie o unikalnej zawartości produktów spożywczych i nikłej gamie asortymentowej, nabyliśmy jedynie puszkę tuńczyka, 2 op. ciastek, 2 wody i uprosiliśmy 3 kubki gorącej wody. To pozwoliło nam przetrwać do 14:00, kiedy to zajechało pieczywo w postaci słodkich bułek i mogliśmy ruszyć w dół.
Towarzyszył nam tym razem nieco ekscentryczny amerykański botanik, zajmujący się pasjonującym badaniem życia intymnego mrówek. Gadał jak najęty. Trochę było to natarczywe ale za to dowiedzieliśmy się nieco o mrówkach. Wróciliśmy na nasze rozstaje i skierowaliśmy się w stronę Cordy – naszego potencjalnego następnego noclegu. Wspinaliśmy się łagodnie tym razem wznoszącą się brukowaną górską drogą, spożywając co chwile resztę grogu, zakupionego w drodze w góry. W pewnym momencie dopadła nas chwilowa zmiana pogody. Weszliśmy w chmury i z silniejszym podmuchem wiatru dotarliśmy na szczyt.
Zejście ukoronowaliśmy wizytą w sklepie i zakupem 1 l wina portugalskiego, 3 cebul i 4 cukierków. Tak wyposażeni zeszliśmy jeszcze kawałek i lekko zbaczając z drogi rozłożyliśmy biwak na jednej z uprawnych tras na zboczu góry.
Zrobiliśmy sobie nastrojową kolację z asystą dobrego skądinąd wina popijanego z 3 metalowych kubków i oderżniętego kubka z dołu butelki po wodzie. Nastrój się pogłębiał a max osiągnął nad ranem kiedy to załamanie pogody wygnało nas z namiotu z postanowieniem szybkiego odwrotu. Szybko uwinęliśmy się z pakowaniem i wróciliśmy na szlak. Słońce niestety towarzyszyło nam tylko przez chwilę ale za to chmury obstąpiły nas szczelnie dookoła. Rankiem jako że (12 lipca) była to sobota i urodziny 24 Gajcego, wraz z echem odśpiewaliśmy chóralne „sto lat”, czym do dziś mamy nadzieję, ze wzruszyliśmy Grzesia.
Wędrówka trwałą, Gajcy skoczył raźno do przodu, ze niby tak sobie pójdzie szybciej. A w rzeczywistości dopadł pierwszą „tiandę” i zanim doszliśmy czekał wraz z tuzinem dzieci na nas z urodzinowym piwem. Uroczo!
Rozpoczęliśmy spożycie gdy z nieba runął deszczyk. I tak minęła godzinka, deszczyk padał, siedzieliśmy w sklepie głośno komentując zjawisk przyrody. Dzieci z wioski świetnie natomiast bawiły się robiąc sobie ślizgawkę na dachu jednego z domów.
W chwili przerwy deszczu zerwaliśmy się do drogi. Po drodze podobno mijaliśmy cudowne widoki. Podobno, bo wszystko spowiły gęste chmury z których niedługo potem rozwinął się regularny deszcz. Jeszcze twardo parliśmy do przodu, ale kiedy Jasiek starał się ukryć przed deszczem i wierzył że cokolwiek mu to da, choć deszcz przelatywał przez nie mniej niż ten padający obok, poddaliśmy się. Na szczęście zdarzyło się, że pierwszy napotkany pick up z uśmiechniętym kierowcą zatrzymał się i załadowaliśmy się na pakę. Deszcz lał, my jechaliśmy, deszcz lał, my laliśmy ze śmiechu. Wyglądaliśmy na tyle żałośnie, że został nam już tylko śmiech. Jasiek jeszcze usiłował się zasłonić plecakiem, co wprawiło mnie w atak śmiechu.
Tak radośni wysypaliśmy się w znanym już punkcie obok stacji benzynowej w Riberia i udaliśmy się do Mamy na znaną już rybę. Potem poczyniliśmy krok w stronę spożycia kawy i ciasteczka. W wyjątkowo smutnym barze, ze smutną panną za ladą znalazł nas nasz Rosta idący na stypę. Odnotowaliśmy kilka użytecznych porad muzycznych z tytułów tradycyjnej muzyki, wymieniliśmy się adresami i udaliśmy się do Porto del Sol.
Tam nieco w zdziwienie wprowadziliśmy naszą Niemkę, ponieważ mieliśmy być jutro, ale jakiś pokoik dla nas miała. Kontynuowaliśmy urodziny Gajcego. Udałam się z Grzesiek do sklepu na zakupy, gdzie uprzejmy Tata poczęstował nas ponczem, który w efekcie zakupiliśmy na wieczorne obchody jubilata.
Z butelką ponczu i ulubionymi ciasteczkami kukurydzianymi zasiedliśmy na schodach na wybrzeżu i tu w uroczystym uniesieniu przekazaliśmy Gajcemu urodzinowy prezent w postaci błękitnej koszulki „Capo Verde”.
Był wzruszony co uwiecznione zostało na kliszach i w pamięci. W drodze na imprezę poczyniliśmy z Mają znajomości z cobowerdianką w kwestii zaplatania warkoczyków. Umówiliśmy się na wizytę na dzień jutrzejszy.
Zakończył się kolejny dzień i wieczór na wsypach. Przed nami niedziela.

13 lipca 2003

Leniwie podnosiliśmy się z łóżka po nocy jak zwykle autrakcyjnionej nocnym życiem miasteczkowego inwentarza. Mieliśmy sporo czasu i przed sobą wycieczką do pobliskiej ???. Brnęliśmy przez miasteczko jak zwykle w górę mijając po drodze będące w budowie domy, otaczające białym murem cementowym i ogromne betonowe zagrody dla świń, wokół których unosił się tak potężny smród, że chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wędrować w tak silnie wzbudzającym wymioty odorze.

Co do owych zagród to sa to dość osobliwe budowle, gdyż taka zaadoptowana przez świnię nie jest przez nią opuszczana do końca życia inwentarza. Taki chlew nie ma drzwi, ani żadnego innego wyjścia. Zwierzę dokarmiane jest od góry i ma zrobione zadaszenie przed słońcem. Poza tymi elementami to niechybnie w nie nikt tu nie inwestuje bardziej niż podstawowe minimum. Te zamknięte, skupione w strasznych ilościach obok siebie chlewy stanowią wręcz potężne zagrożenie dla natury a na pewno dla nas. Murzynom chyba to jednak nie przeszkadza, gdyż z uśmiechem i ochoczo biegali boso po obrzeżach chlewni.
Takie nasze ogólne wrażenie co do estetycznych walorów Wysp jest dość jednoznaczne. Jest brudno! Brudno wszędzie, wokół domów, w centrum miasta, wokół gospodarstw w górach i na nizinach. Totalny bałagan, smród i kupy śmieci witały nas w najbardziej do tego niestosownych miejscach. Często były to tez najbliższe sąsiedztwa hoteli czy restauracji w uzupełnieniu natrętnych much. Nie to żeby nie był tu znany wynalazek kosza na śmieci. Owszem jest ale ku naszemu zdziwieniu większość odpadków ląduje zwykle obok, kosze stoją puste. Ulubionym terenowo obszarem do zwalanie śmieci są zbocza wszelkich dolin lub wszelkie nachylenia powierzchni, zwłaszcza ku wygodzie te najbliżej domu. Zdecydowanie pod tym względem znaleźliśmy się w prawdziwej Afryce.
Ale w zaparte brnęliśmy pod górę do miasteczka, które podobno miało nas w jakiś sposób olśnić. I tak rzeczywiście było. W głębi doliny odsuniętej od oceanu o dobre 500 metrów w głąb lądu, w połowie zbocza ponad zielenią upraw (w dół) na tarasach, zawieszone było miasteczko o wyjątkowo malowniczej zabudowie. Kolorowe kominki, górujący nad nimi kościół i piękne okolice rzeczywiście wynagrodziły nam trudy wspinaczki. Przed zejściem do miasteczka pokrzepiliśmy się tradycyjną już w tych warunkach bułką z nutellą i wkroczyliśmy do doliny. Sympatyczna atmosfera wioski, przyjaznych ludzi i tym razem kontrastowała z brudem panującym wszędzie. Ale staraliśmy się na to już nie zwracać uwagi. Tego nie polepszymy a walory atrakcyjności tych miejsc w skali od 1 do 10 uzyskał w granicach 8-9. Powrót oscylował w spokojny marsz w kierunku domu. Popołudnie upłynęło w totalnym lenistwie, chłopcy po prostu sobie zasnęli, ja z Mają, przed dziurę w kamiennym murku otaczającym lotnisko, ruszyliśmy na ??? w oceanie. Śladem podążających autochtonów wkrótce znalazłyśmy się na kamiennej plaży wraz z wypoczywającymi tu autochtonami. Pierwszy kontakt z wodą dał się zapamiętać dość boleśnie. Straciłam paznokcia i podobno jak Maja przeżyłam bliski kontakt z kamieniami przy wyjściu z wody. Fale były tak silne, że właściwie wyrzucały nas na plażę, ale byłyśmy szczęśliwe, ze mogłyśmy zanurzyć się w Oceanie Atlantyckim.
Wróciłyśmy do hotelu i po lekkiej kolacji zeszłyśmy na dół na spotkanie naszej fryzjerki. Zmianę fryzury zaplanowała tylko Maja, ale jak tylko usiadłam na kamieniu 3 małe dziewczynki dopadły mojej głowy. Efekty były niezłe ale siła napięcia warkoczyka na głowie zmusiła nas do powrotu do tradycyjnych fryzur. Wieczór mijał, więc zaczęliśmy przygotowywać się do jutrzejszej drogi. W palnie był powrót rannym promem do Mindelo a następnie wieczorem rejs do Prai.
Ranek nie zapowiadał 3-dniowej męczarni w oczekiwaniu na ów wirtualny prom. A noc przebiegała jak zwykle w odgłosach nocnego życia zwierząt domowych, zwłaszcza kotów, gdzie jeden z nich przez chwilkę nawet zamieszkał w naszym pokoju. Nie zdobył sobie tym przyjaźni Gajcego i jako latający kot wyfrunął przez okno, wspomagany silną ręką Grzesia. Ale wróćmy do poranka. Zamówiony pewny „aligator” zajechał pod nasz hotelik. Następnie objeżdżając całe miasteczko zebrał wszystkich umówionych pasażerów – szkoda że to my byliśmy pierwsi i ruszył przez góry do Porto Noro.
I tu zaczęła się rzeźnia. Milion oczekujących chętnych na wjazd na nadbrzeże i tyleż samo chcących się stamtąd wydostać. My odebraliśmy zarezerwowane bilety i bez czekania w kolejce zeszliśmy do portu. Jak się okazało ruch był nieco przedwczesny, bowiem po tym jak się załadowaliśmy na prom, rozpoczął się dopiero załadunek cargo. Trwało to i trwało. Wszyscy możliwi pasażerowie w jakikolwiek sposób starali się zmieścić pod nagrzanym dachem i zniknąć z pola działania słońca. A załadunek trwał nadal! Najpierw szły paczki, kosze, skrzynki z bananami. Po 1,5 h kiedy nasze nerwy puściły wszelkie hamulce Jasiek nie wytrzymał i rzucił mało przyjazne słowa pod adresem Murzynów. Popadliśmy w automatyczny śmiech choć nawet na to mieliśmy już sił. A to był dopiero początek. Potem ładowano już całe samochody. Wreszcie po 2,5 h spóźnienia zluzowano cumy i napchany cargo wypłynął z portu. Tradycyjnie już rzesza Murzynów rzygała w dowolny i wygodny dla niego, a niekoniecznie dla innych sposób. Najbardziej efektowny był młody gość siedzący lub raczej wegetujący na prawej burcie, który z początku jeszcze usiłował trafić do wiadra, potem było mu wszystko jedno. Paw nabrał elementów horyzontalnych a w efekcie sam był padł w swoich wymiotach i odjechał. Trwał bez ruchu do momentu przybicia do portu.
Tu zajęliśmy się nieco bardziej sobą i czym prędzej udaliśmy się do centrum w celu wymiany pieniędzy i odebrania rezerwacji na bilety do Proi. Gajcy został w banku. Jasio przy bagażach, my z Mają poszłyśmy do Biura Area Verde. I właśnie tu rozpoczęła się wojna cierpliwości pomiędzy umykającym czasem a zupełną beztroską Afrykańczyków w kwestii odpowiedzi na pytanie: kiedy?
Odpowiedź była jasna, ta firma w tym tygodniu nie płynie w ogóle – zaznaczam że jest poniedziałek. Ruszyliśmy na poszukiwanie alternatyw. Spotkaliśmy przypadkiem Senegalczyk zaproponował nam swój dom na nocleg, co przyjęliśmy z pewną dozą nieśmiałości, jak się później okazało dość słusznie.
Dotarliśmy do Bini Line a tam tłumy, zupełna komuna, kto głośniej ten ma szansę był usłyszany. Na szczęście, dość chwilowe, wyszedł Tata władający w jakimś ogólnie zakresie angielskim, który dość stanowczo i dobitnie wytłumaczył nam, że:
jest wielu chętnych,
tylko oni w tym tygodniu płyną do Proi, prze Sao Nicolau - a tu było chętnych większość,
jeżeli uda mu się zdobyć drugi prom żeby wysłać ludzi do Sao Nicolau dzisiaj, to jeszcze są szanse że jutro wypłyniemy do Proi ok. 24:00,
jeżeli mu się nie uda to wysyła swój prom do Nicolau i czekamy aż wróci i we środę ok. 15:00 wyruszamy do Proi,
o tym co będzie wersją ostateczną dowiemy się jutro ok. 10:00.

Dosłownie bez słowa wyszliśmy, zastanawiając się tylko czy ta owa środa nie zmieni się np. w piątek. I tak wyjścia nie mieliśmy. Namierzyliśmy tani hotel na noc ale także naszego poznanego Senegalczyka, który za pomocą swojego kuzyna wysłał nas do swojego mieszkania. Pokonaliśmy pół miasteczka, wzbudzając w dzielnicy niezłe poruszenie. Niewątpliwie w tych okolicach byliśmy atrakcją miesiąca jak nie roku.
Mieszkanie 4 Senegalczyków, których zdążyliśmy już poznać trochę nas zaskoczyło, choć został nam przydzielony jeden z ich prywatnych pokoi. Z coraz większą dozą niepewności czekaliśmy na Alibabę, bowiem jego kuzyn a w chwili obecnej nasz gospodarz, władał jedynie płynnym portugalskim i francuskim a my nie.
Pokoik w którym miałoby nam przyjść zamieszkać był o dość skromnych wymiarach, gdzie centralną jego cześć zajmowała wielka gąbka do spania – afrykańska wersja naszych materacy. Wzdłuż ścian poustawiane były obrazki z piasku, (pewne) inne gadżety kultury senegalskiej i wyjątkowo atrakcyjna popielniczka w formie ??? z wygiętym do góry czubem. Klimat owszem był, miejsca raczej nie. Zebrali się wszyscy i jak zapowiadał Ali rozpoczęły się przygotowania do tradycyjnej senegalskiej kolacji. Cały ten czas spędziłam w prowizorycznej kuchni, pod kierunkiem jednego z naszych nowych przyjaciół Bassiron przygotowując jedzenie. Potrawa nazywa się Tie bu djisz - ryba z ryzem – przepis mogę przesłać mailem.
Kolacja była wyśmienita, ale miejsca i warunki do spania niekoniecznie nabrały przestrzeni. Podczas przygotowań do kolacji Senegalczycy sprzątali całe mieszkanie, łączenie z myciem średniego poziomu wyposażenia łazienki. Jak się również okazało to sztućce, którymi przygotowywaliśmy jedzenie były specjalnie zakupione, ponieważ normalnie to oni stołują się w barach.
Wieczór opanował Wyspę i zebraliśmy się w drogę powrotną. We wcześniej wspomnianym hotelu, w ramach niewymaganego komfortu wzięliśmy 2 jako 4 i dzień zakończyliśmy upragnionym prysznicem. Hotelik dość mało atrakcyjny choć czysty okazał się być regularnym burdelem czego dowodem były znalezione przez Gajcego ukryte pod materacem hinduskie prezerwatywy ze znaczącym napisem: - jednorazowego użytku – byliśmy jednak już w takiej komunie, że fakt oficjalnego przeznaczenia naszego noclegu wzbudził w nas jedynie chwilowe fantazje i masę dobrej zabawy.

 

15 lipca 2003

Postanowiłam opisać w kilku zdaniach. Zaczęliśmy bowiem przegrywać w Afrykańczykami walkę o cenny czas. Szybko się zorientowaliśmy, że dzisiaj nie płyniemy tylko jutro o 15:00. Zrezygnowani w towarzystwie Senegalczyków zjedliśmy rewelacyjny obiad kuchni tradycyjnej Senegalu i po drobnych zakupach znaleźliśmy się na plaży w Sao Pero na nocleg. Była to najpiękniejsza plaża z szerokim przytulnie wyglądającym buszem, który posłużył nam za biwak. I tak właśnie w dość zrezygnowanym nastroju minął nam wtorek.

Środę rozpoczęliśmy żwawym składaniem biwaku i prawie 3 stęsknionymi godzinami na plaży. Ok. 12:00 zebraliśmy się do powrotu, bowiem kapitan zakrzyknął wczoraj że wszyscy mają być w porcie o 14:00, bo o 15:00 zwija trap i odpływa.
Zatem jeszcze w centrum zjedliśmy nieco, wymieniliśmy potrzebną sumę pieniędzy i dołożyliśmy kilka pamiątek do bagażu. Zwarci i gotowi stawiliśmy się w porcie za 5 minut 1400. I zaczęło się!
Zaokrętowaliśmy się ok. 15:20. Z afrykańską beztroską już nie było co walczyć. Wraz z drużyną młodocianych footbolistów i niemałą grupą obłożonych tobołkami kobiet z dziećmi, kilkoma w składzie żołnierzami w głośnym towarzystwie lokalnej muzyki prezentowanej przez młodych przedstawicieli awangardy afrykańskiej, w bezskutecznym uniesieniu czekaliśmy na jakikolwiek ruch na nabrzeżu. I tak całkowicie przegraliśmy wojnę z Afryką o czas.
I stał się on owszem o 2008, pięć długich bezcelowych godzin spędziliśmy, zamknięci na górnym pokładzie w oczekiwaniu na zakończenia załadunku cargo a następnie wypełnienia łodzi balastem, gdyż jej obciążenie już dawno osiągnęło max. Teraz próbowano je zmniejszyć w obawie o bezpieczeństwo czekającego nas nocnego rejsu.
Wreszcie cumy zostały rzucone. Ciemność opanowała cały ocean a my czym prędzej zapragnęliśmy zasnąć żeby przeżyć niepewną noc. Wiedząc, że będzie ona obfitowała we wszelkiego rodzaju odgłosy wegetacji Caboverdian, zwłaszcza że pierwszy kapitan rozdał wcześniej kubły na wymioty.
Rejs trwał i trwał. Dość wcześnie bo ok. 7:00 wstałam. Wschodzące słońce już niebawem miało dać nam się dobrze we znaki. Zebraliśmy się nieco na naszym pokładowym biwaku i spożywając śniadanie spędziliśmy kolejne 5 h w oczekiwaniu że majaczące kształty wyspy ok. 8:00 staną się wreszcie na tyle realne, że będzie je można dotknąć.
Chwila ta przyszła ok. 12:30. Nawet stojące już przy brzegu promem huśtało w niewyobrażalny sposób. Zejście na ląd odbywało się w momencie przeskoku przez wystawiony trap, który razem z unoszącym się co chwila statkiem skakał po betonie jak piłka. Szczęśliwie jednak udało nam się w niego wcelować, ale huśtanie towarzyszyło nam jeszcze długo.
Razem z wcześniej poznanymi Belgami, będącymi obecnie wiernymi towarzyszami naszej afrykańskiej niedoli, dotarliśmy do centrum stolicy Coba Verde – Proii na wyspie Santiego.
Port zrobił na nas dość ponure wrażenie, jak zresztą i cała okolica. Dopadliśmy do biura Arca Verde i pomimo ciągłego wrażenia przebywania na promie szukaliśmy możliwości przedostania się na foga.
Oczywiście zastaliśmy czas sjesty więc w snack-barze obok złożyliśmy bagaże i obeszliśmy wszystkie pozostałe punkty, wraz ze sprawdzeniem rezerwacji na ewentualny samolot na Sal. Po okresie lunchu, wrota agencji zostały otwarte i chyba tylko dlatego, ze pływania to mieliśmy całkowicie dość ucieszyliśmy się w myślach, że w tym tygodniu na fogo to się nie dostaniemy. Tym razem podjęto szybką decyzję o wyjeździe ze stolicy w głąb wyspy. Wieczorem dotarliśmy do Sao Domingo i marząc o pensjonacie z łazienką poddaliśmy się dość szybko ze względu na brak takowych. Za nocleg w końcu posłużył nam gościnnością ksiądz z miejscowego kościoła, gdzie jego gospodyni zaprowadziła nas do sali katechetycznej i oddając nas opiece boskiej życzyła miłych snów. Mieliśmy do dyspozycji jedynie toaletę z wodą w wielkiej beczce i wielkie pojawiające się nocą karaluchy. Na szczęście owe wyjątkowej atrakcyjności robale pozostawały w zaciemnionych miejscach więc właściwie można fakt ich istnienia pominąć.
Noc upłynęła spokojnie co zapowiadało miły kolejny dzień na Santiego. Wstaliśmy sobie leniwie w piątkowy dzień, w ciszy, aczkolwiek bardzo radosnej atmosferze uduchowienia sali katechetycznej, spożyliśmy śniadanko nabiałowe. Zaprzyjaźniony ksiądz oprowadził nas po kościółku i życząc szczęśliwej podróży odprowadził do małej bramy.
Ulice San Domingo nabierały życia choć było już prawie południe. 4 obcych, czyli my, na chwilę oderwało miejscowych od tak czy inaczej nie kluczowych zajęć. W niedługiej chwili jechaliśmy już stopem na spotkanie Astomody. Wiozący nas Tata okazał się być inżynierem topografii i bez problemu pozwalał nam robić zdjęcia w dowolnie upatrzonych miejscach. Sam zresztą to zaproponował jak również to że z przyjemnością pokaże nam jedno z największych drzew na Capo Verde. Wiózł nas swoim pick-up-em przez dobrych kilkadziesiąt minut, aż po ominięciu jednego ze szczytów gór znaleźliśmy się u stóp wielkiego drzewa nieznanego nam gatunku. W obwodzie oszacowaliśmy go na 15 metrów, na wysokość ok. 25 m. Robiło wrażenie. Uprzejmy Tata dowiózł nas jeszcze z jednym przystankiem na wieżę na Asomadę do centrum i odjechał szczerze dziękczynnie żegnany przez nas.
Asmonada przywitała nas dość sporym wypoczywającym tłumkiem w centrum skweru, głównie w postaci mężczyzn, kobiety zwykle tu pracują.
Z Jasiem przekopując się przez kolejne uliczki namierzyliśmy dość rozsądny hotelik, gdzie w warunkach 3 gwiazdek z łazienką w pokoju i cudem kuchennym zadomowiliśmy się na noc. Wystrój tego hotelu był dość szczególny i sugestywny. Różowa pościel, przeźroczyste szklane ściany w łazience i sugerujące wolną, bezpruderyjną miłość plakaty na ścianach jednoznacznie określały charakter naszego noclegu. Był to znów burdel, ale fajny!
Jasiek jako pierwszy wypróbował łazienkę, my jako obserwatorzy zajęliśmy miejsca w różowej loży. Szybko został jednak zaakceptowany pomysł z imitującymi kotarę wielkimi firmowymi ręcznikami i widowisko się skończyło. Po niemal wspólnej, wytęsknionej kąpieli wyruszyliśmy w stronę drugiego a właściwie tego z przewodnika wielkiego, starego drzewa. Dosłownie przekopywaliśmy się przez okoliczne przedmieścia Assomaty brnąc czasami pomiędzy stertami śmieci i spacerującym swobodnie inwentarzem domowym. Zjeżdżając z góry prawie na tyłkach, przedostaliśmy się przez gaj bananowy, minęliśmy niesamowity wielki pień drzewa. Na pewno stare, choć nie wysokie ale potężne drzewo zrobiło na nas duże wrażenie.
Zasiedliśmy w jego cieniu w towarzystwie kilku dziewczynek. Spędziliśmy nieco czasu i środkiem wioski u podnóża góry wróciliśmy do cywilizacji. Po drodze, głodni szukaliśmy jakiejś Mamy z tradycyjnym jedzeniem i znaleźliśmy.
Wielka nasza Mama siedziała na kamiennej werandzie i lepiła super pierogi. Zasiedliśmy w otoczeniu prowizorycznej kuchnio-knajpie i niecierpliwie czekaliśmy na pojawiające się na talerzu pierogi. Obserwowaliśmy cały proces produkcji, począwszy od przygotowywania ciasta, farszu, poprzez interesujący zabieg wałkowania ciasta przez worek foliowy dużym palcem, a następnie w tym samym worku powstał pierożek.
I tak w ramach współpracy spożyliśmy po 10 pierogów i buteleczkę piwa. Cudowne uczucie napełnienia towarzyszyło nam w drodze do domu. Zrobiliśmy jeszcze tylko wieczorne zakupy i znaleźliśmy się znowu w naszym burdelu. Majka jeszcze w Mindele zakupiła miejscowy grog, który był się ulewał, więc należało go spożyć. Przygotowaliśmy stół kuchenny pod imprezę i rozczyniliśmy pierwszy ruch w kielonki – kodaki.
Ja zdążyłam tylko powąchać specyfik – żywcem wzięty z mieszanki lakierów i dość skutecznie mnie odrzuciło. Towarzystwo piło z zacięciem. Towarzysząc im pisaniem obserwowałam (kolejne) zmiany na twarzach spożywających po kolejnych partiach.
Czerwienili się z każdą chwilą i wraz z upływającym poziomem alkoholu w butelce wzrastał poziom humoru. Do czasu. Po wypiciu ok. ľ butelki zgasło światło, nie mylić ze zjawiskiem pękania oczu po alkoholu. Ale znalazł się sposób, który skutecznie, przynajmniej tak mi się wydawało odstraszył od dalszego spożycia.
Panowie w ramach zorganizowania kaganku oświaty, przelali odrobinę trunku do popielniczki i podpalili. Palił się żywym ogniem! To nie mogło być tylko 40 % alkoholu. Chwila zwątpienia trwała rzeczywiście chwilę. Już niedługo potem polano kolejną kolejkę. Kaganek zaświtał jeszcze kilka razy, impreza trwała. „Oświeceni” wyjątkowo wysokoprocentowym alkoholem towarzystwo stoczyło się do łóżek. Ranek zastał nas w wyjątkowo różnych nastrojach. Jasiek właściwie był gotowy tylko do spania, Gajcy pił, dużo pił, Majka była ok. W dowolnym tempie zjedliśmy śniadanie, Jasiek przez sen zjadł dwa kęsy, reszty nie pamięta.
Pakowanie przebiegło już nieco sprawniej. Zostawiliśmy w gościnnym hotelu bagaże i poszliśmy na organizowany co sobotę marlet afrykański.
Koloryt całego wydarzenia był niesamowity. Mieliśmy wrażenie jakby całe miasto wyległo w celu handlu. Milion kolorowych stoisk, kramów, prowizorycznych punktów w postaci 2 skrzynek służących jednocześnie za ladę jak i coś do siedzenia. Wszystkie otaczające centrum miasta uliczki wypełnione były kobietami, miskami z towarem, dziećmi towarzyszącymi lub będącymi współorganizatorami handlu.
Wspaniały, pełen afrykańskiego gwaru targ pozostawiliśmy po około godzinie spaceru po nim i wzmacniając się dużą kawą z mlekiem powróciliśmy po bagaż. Z nowym rytmem serca podjęliśmy nie łatwą drogę w głąb wyspy.
Spokojnie, poboczem wychodziliśmy z Assomady. Po drodze z szeroko otwartymi oczami obserwowaliśmy robotnie przedpołudnie na przedmieściach miasta. Mieszane uczucia wywarły w nas stojące wzdłuż drogi stoiska z rozbiorem mięsa. Wyglądające na świeżo ubite ćwiartki zwisały zawieszone na kolcach na konarach drzew. Wokół krążyły stada wygłodniałych psów czekających na jakiś ochłap. Byli też i żywo zainteresowani interesem kupujący. Handel kwitł a przeróżne części wołowe skrzętnie rozdzielano na bieżąćo w poszczególne miski.
Zaprawdę powiadam, widok mało apetyczny i chociaż afrykański pogląd na estetykę i warunki sanitarne tak mocno różni się od naszego to miałam wrażenie, że takich miejsc jak takie to już się raczej nie spotyka. Egzotyka w każdym wydaniu.
Dotarliśmy na obrzeża, ustawiliśmy się w oczekiwaniu na okazję za stacją Shel’a pod murem cmentarnym. Nie bardzo wierzyliśmy w szybkie powodzenie akcji, a tu nagle zatrzymuje się super bryka w postaci regularnego pick-upa Hondy a uśmiechnięci autochtoni właśnie jadą do Tanafal.
Mieliśmy w planie co prawda Riberie de Burca, ale przy tak sprzyjających okolicznościach chętnie zaakceptowaliśmy pomysł dostania się na jedną z podobno najpiękniej wyglądających plaż Sandiego.
Rzeczywiście, brzydka nie była. Dwie zatoki granatowego, grzmiącego oceanu przedzielone kamiennym cyplem, otoczone zwałami czarnych skał wspaniale wkomponowały się w krajobraz tworzących tło wysokich brązowo-brunatnych gór. Jednak plaże te jako jedne z niewielu na tej wyspie zostały całkowicie opanowane przez autochtonów, liczny element napływowy.
Kilka nasadzonych palm, kamienny bar, usytuowany na skale wyjątkowo sympatycznie nawiązywał do klimatu kurortu. Odstawiliśmy plecaki pod drzewo i zeszliśmy do upragnionej wody. Wspaniała kąpiel i gorący piasek szybko wynagrodziły nam trudy naszej dotychczasowej podróży. Jednak słońce mimo, że popołudniowe dawało odczuć się już po pół godzinie. Ruszyliśmy zatem z Jasiem na poszukiwanie ewentualnych miejscówek na nocleg tudzież możliwości spożycia kawy. W drodze na pobliskie wzgórze, wyglądające co niebądź obiecująco spotkaliśmy znanych nam już nieco bliżej Belgów, którzy przekazali nam informację, że mają nocleg darmowy u przygodnie poznanego Senegalczyka, trudniącego się tu jak inni z tego kraju handlem pamiątek, prosto z Senegalu.
Właśnie szli się tam ulokować, więc opracowaliśmy wersję możliwości wspólnego spania. My mimo to obejrzeliśmy potencjalny biwak i pomijając jego wątpliwą atrakcję w przejściowej fazie będącego szaletem miejskim, nieco łagodzącym elementem okazały się dwie małpy – mamy z małymi małpiątkami. Zadziwiający fakt występowania tu tych zwierząt. Do tej pory nie spotkaliśmy ich nigdzie. Wyglądały na wystraszone więc daliśmy im spokój.
Wróciliśmy na plażę, wymiennie z nami Maja z Gajcym ruszyli ku pokrzepieniu na kawę, a w między czasie ponownie spotkaliśmy się z Vielo Stefanem. Podeszliśmy do Senegalczyków i w krótkiej rozmowie uzyskaliśmy zaproszenie na pokoje.
Wypadki potoczyły się dość szybko. Opanowaliśmy nocleg, rzuciliśmy bagaże i wyszliśmy na kolację. Zrobiliśmy zakupy na wieczór, którego celem miało być ukoronowanie wspólnych przeżyć. Rzecz polegała na spożyciu 2 l wina i ewentualnych dodatków. Rzecz się rozwijała, wino spożywano i powitano wkrótce również prawomocnego właściciela zajmowanego lokalu.
Okazał się nim być rosły Szwajcar, przebywający w Tarrafalu od ok. 4 miesięcy i mający jeszcze 2 prze sobą. Piętro na spółkę z poznanymi Senegalczykami wynajmował od jakiegoś autochtona. Senegalczycy właściwie z dobrej woli oddali nam w posiadanie klucze do drugiego pokoju Szwajcara nie powiadamiając go o zaistniałym fakcie. Jednak po wyjaśnieniu całej sytuacji, bez przeszkód już mogliśmy rozrzucić nasze coraz bardziej zmęczone podróżą śpiwory i karimaty.
Noc jak zwykle dopadła nas już ok. 2000 jednak byliśmy najdalej na ? i gorąc nie pozwał nam tak po prostu zasnąć. W ciemnościach walczyliśmy z bezsennością, a po 20 minutach wstaliśmy i rozpracowaliśmy drugie wino. Przegadałam ze Stefanem do 2:30 i dopiero wtedy na 5 godzin odpuściliśmy gaduły.
Ranek niedzielny 20 lipca przywitał nas nie mniejszym skwarem. Uprzedzeni wieczorem o przewidywanej godzinie pojawienia się bieżącej wody a miało to nastąpić między 8 a 10-tą cierpliwie czekaliśmy, wspominając wieczorną kolację. Zostaliśmy bowiem ponownie zaproszeni przez Senegalczyków do wspólnego biesiadownia. Kolację przygotowywał nam jeden z domowników. Po raz kolejny był to potrawa „Tie bu alejn” tym razem z rewelacyjną rybą z grilla, wspaniały ryżem z warzywami, we wspaniałem senegalskiej habanowej misce. Dania na które zapraszam do Polski.
Dalej we wspomnieniach po kalorycznym śniadaniu czekaliśmy na łaskę pojawienia się wody. Akcja „strażak” miała bowiem wyglądać następująco: w momencie pojawienia się cieku, miał nastąpić hurt prysznica. W między czasie inni mieli za zadanie napełnienie 12-tu 5 litrowych baniaków na wodę, które stanowiły jej zapas na pozostały dzień i wieczór.
Jednak wody nie było. Czekaliśmy do ok. 10:00, bez skutku. Belgowie zostali na dłużej więc podjęliśmy umowę, że oni zatroszczą się o zorganizowanie napełnienia baniaków, my jako prysznic musieliśmy uznać kąpiel w oceanie. Tak też uczyniliśmy. Leniwy niedzielny dzień rozpoczęliśmy na plaży. Około południa niewzruszone słońce wygoniło nas znad oceanu i podążyliśmy ku naszym Senegalczykom z celnie dokonanym zakupem pamiątek z Cabo Verde w wersji senegalskiej.
Wszelkie pertraktacje i rozmowy handlowe trwały około 2 godzin, po czym bogatsi o souveniry a ubożsi o pewną dowolnie wydaną sumę oksudo wróciliśmy po bagaże i ruszyliśmy tym razem bezwzględnie już w kierunku Riberia de Barca.
Ze stopem nie szło nam najlepiej, tak że w końcu poddaliśmy się i uiszczając opłatę równą 1$ od osoby dojechaliśmy łączonym transportem do krzyżówki.
Tam rozpoczęliśmy początkowo marsz w kierunku zatoki, choć w efekcie dotarliśmy tam również na pace sympatycznego autochtona.
Riberia de Barca jakkolwiek z daleka malownicza, wciśnięta pomiędzy wysokie góry z bliska wiele traciła ze swojej atrakcyjności. Jak dotąd zwykle spotykaliśmy się z życzliwością i zainteresowaniem Caboverdian, tutaj odczuliśmy raczej dość chłodne przyjęcie. Dzieci wołające natarczywie pieniędzy, inwentarz domowy wyjątkowo licznie występujący swobodnie na brukowanych uliczkach, ogólny spory brud i smród to w wielkim skrócie pierwsze wrażenia. Nie udało nam się przejść niepostrzeżenie przez wioskę. Czym prędzej zatem ruszyliśmy w stronę groty, będącej tu jedną z atrakcji. Dotarliśmy na czarną plażę, otoczoną bananowo-palmowym gajem. Plaża stanowiła jednocześnie plac manewrowy, związany z wydobyciem piasku wulkanicznego. Wydobycie to oczywiście było wykonywane przez kobiety, które zwożono tu rano do momentu przypływu i zaraz po nim odbywały regularne kursy z plaży na obrzeża gaju bananowego z wiadrami pełnymi czarnego piasku. Trudno mi podać powody ich niechęci do nas, ale na widok wyjmowanego aparatu chowały się, rzucając w nas wściekłymi spojrzeniami. Często też dostawało nam się słownie coś od nich. Odstąpiliśmy. Znaleźliśmy w buszu miejscówkę do spania i z nadejściem mroku pogrążyliśmy się we śnie.
Ranek nie zaczął się przyjemnie. Okazało się że nasz namiot stał przy jednej ze ścieżek, prowadzących z plaży w stronę buszu. Dróżkami tymi przechodziły kobiety i dzieci z pełnymi wiadrami na głowach, niedaleko od nas kolejne czarne kopce wyschniętego piasku. W trakcie jednego z takich przejść ktoś rzucił kamieniem w nasz namiot. Czym prędzej wobec tego zwinęliśmy biwak i spakowani zjedliśmy śniadanie na kamiennej plaży. Zewsząd otaczali nas ludzie, tłumnie oblegający plaże w celach wykonywania swej katorżniczej jak dla nas pracy. Nie brakowało wśród nich dzieci.
Gajcy, który rano poszedł do miasteczka po zakupy spotkał się z wyjątkową od rana antypatią, zwłaszcza u maluchów domagających się pieniędzy. Oprócz błąkających się dzieci, w drodze towarzyszyły mu zastępy swobodnie żyjących tu świń, kóz, wszelkiego ptactwa i wypoczywających licznie mężczyzn po ciężkiej pracy, czysto wirtualnej. Wypoczynek ów polegał głównie na spożywaniu piwa w cieniu domów. W końcu to kobiety zajmowały się fizyczną pracą. To nie jest normalne.
Zbliżał się przypływ, więc czym prędzej staraliśmy się dotrzeć do osławionej groty a przedzieraliśmy się skalistym brzegiem oceanu. Należało się spieszyć. Skakaliśmy przez rozbryzgujące się fontannami fale, po wystających gdzie niegdzie skałami. Nie wiem czy dotarliśmy na miejsce ale poziom oceanu zaczął się ponosić i musieliśmy uznać jego wyższość. Tak czy inaczej wzdłuż przejścia i tak mieliśmy co podziwiać. Wspaniałe nagie skały tworzyły labirynt korytarzy, którymi gniewnymi grzywami rozpryskiwały się nacierające fale. Widoki są niezapomniane, nie uda nam się pewnie tego uchwycić na zdjęciach ale zapewniam, że warto tu dotrzeć, gdzie po raz pierwszy dopadła nas taka nieuprzejmość ze strony Caboverdian.
Wróciliśmy do miasteczka i bez zastanawiania opłaciliśmy „aluguero” do Prai. Z mała przesiadka w Assomadzie, raz jeszcze podziwiając niesamowite krajobrazy Santiego, dotarliśmy do stolicy wysp. Tam też usiłowaliśmy znaleźć jakiś poludzki nocleg, ale pomimo prób, próśb i nalegań nie odnieśliśmy skutku. Obrażeni, opuściliśmy niegościnne miasto i udaliśmy się do pobliskiego Cindale Velka. Miasteczko które jak inne podobne temu, powstało w dolinie (dzielącej dwa), będącej niesamowitym kanionem pomiędzy bazaltowymi górami. Od samego początku wywarło na nas jak najlepsze wrażenie. Było późne popołudnie.
Z Gajcym według wskazówek pana ze sklepu i podążając za małym murzyńskiem przewodnikiem trafiliśmy na Ruv de Banana gdzie sympatyczny Tata wynajął nam uroczy pokoik w niezwykle uroczym domku. Cenę tradycyjnie nieco stargowaliśmy, były to bowiem nasze 2 ostatnie noce na Cabo Verde.
Odświeżający prysznic zawsze dział na nas dopingująco. W trakcie naszych kąpieli Gajcy rozegrał mecz z miejscową drużyną footbolu. Byliśmy trochę zaskoczeni powagą rozgrywek. Pewna ilość widzów przy świetnie przygotowanej drużynie stworzyła wspaniałą atmosferę. Miejscowi ubrani jak przystało na piłkarzy w pełny strój, koszulki z numerkami prezentowali się całkiem nieźle.
Z relacji Gajcego dowiedzieliśmy się jednak, ze nasza gra na boisku to była czysta wolna amerykanka.