Jak zwykle na budzik – uwielbiam to w swoich wyprawach – zerwałam się w sobotni poranek, wzbudzając zainteresowanie naszych kotów, które podejrzliwie obserwowały moje ruchy po mieszkaniu, dając jednocześnie do zrozumienia, że skoro wstałam to nie po co innego jak podać porcję jedzenia. Co oczywiście uczyniłam, patrząc na błagalne spojrzenia małych urwisów. Zarzuciłam plecak, duży, mały, do ręki wzięłam kask motocyklowy. To właśnie w ten sposób chciałam wrócić w Himalaje. Motocyklowo, z wiatrem, na najwyższych drogach świata.
Każdy z nas ma swoje marzenia. Moje wpisały się niemal w codzienność. Zawsze o czymś marzyłam. Pisałam plany, rysowałam, czytałam i wreszcie jechałam, akurat tam gdzie działo się coś niezwykłego, gdzie zabierałam się przyjaciółmi, trafiły się tanie bilety, bo pojawił się jakiś spontaniczny pomysł. O tej wyprawie dużo rozmawiałam z Kasią, z którą znamy się od kilku lat i jak się okazało obie jesteśmy pasjonatkami podróży i nie jesteśmy w stanie usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Szybko zorientowałyśmy się, że łączy nas wręcz nałóg zwiedzania świata, co zdecydowanie ułatwiało decyzję o kolejnych planach i marzeniach. I tak powstała wspaniała inicjatywa – Himalaje – motocyklowe marzenie. Kasia była pierwsza, teraz ja. Przygotowania trwały dość długo w zakresie komunikacji, wymiany pomysłów, niezbędnych zakupów, tak aby szczęśliwie 29 czerwca, w słoneczną sobotę rozpocząć kolejną wyprawę życia.
Nie znałam nikogo z grupy, z którą postanowiłam zdobyć himalajskie szlaki. Mieliśmy się spotkać częściowo na lotnisku w Warszawie a częściowo w Delhi. Wiedząc, że nie jestem zapewne tak aktywną motocyklistką jak pozostali, mając świadomość swoich technicznych braków, czułam się trochę niepewnie, czy aby to jest właściwy moment na tą wyprawę. Ale to już nie miało większego znaczenia. Nadałam bagaż i tak oto postawiłam kropkę nad „i”. Z Warszawy leciałam z Eweliną, Asią, Tomkiem, Stanisławem i Darkiem. Już wcześniej w Indiach wylądowali Mirella, Tomek, Emil i Paweł. Nasza 10-tka miała spotkać się w Delhi i już razem dotrzeć do tajemniczej krainy u stóp Karakorum.
Na razie jednak jeszcze nie oderwaliśmy się nawet od ziemi. W Warszawie, na płycie lotniska zaliczamy mały falstart. Odprawieni zgodnie ze sztuką , pełni optymizmu wsiedliśmy do shuttle bus’a i ruszyliśmy w kierunku samolotu na poszukiwanie przygód. Nie sądziliśmy wtedy jak szybko będą się one wręcz mnożyć. Po 10-cio minutowym postoju pod samolotem i obserwacji jak kilku technicznych gości usiłuje coś ogarnąć we wnętrzu maszyny, nasz autobus wyruszył w drogę powrotną do terminalu. Musieliśmy wrócić do poczekalni. Nawiązałam krótką rozmowę z kierowcą, który odkrył nieco tajemnicy, iż coś nie do końca jest w porządku z klimatyzacją. Zatem czekamy. Po wejściu na halę dowiedziałam się, że mamy ok 20 minut na przeczekanie naprawy, co w efekcie stało się dwiema godzinami. Niewiele myśląc nabyliśmy drogą kupna drugie już wino aby wznieść toast za pomyślność wyprawy. Po ponownej odprawie szczęśliwie unieśliśmy się w powietrze, kierując się na wschód ku niewątpliwie jakiejś cywilizacji.
Jak to w polskich liniach lotniczych bywa, ugoszczono nas kawą lub herbatą i najmniejszym z wafelków Grześków jakie widziałam, a nawet tak małych to jeszcze nie widziałam. Odespałam chwilę ze zgubionej nocy i z dwugodzinnym poślizgiem wylądowaliśmy w Stambule. Tu pozostało nam niespełna 3 godziny do kolejnego lotu zatem postanowiliśmy uzupełnić braki w kaloriach, szukając w tym celu słynnego, oryginalnego tureckiego kebaba. Przemierzyliśmy fantastyczny, nowoczesny i designerski port lotniczy. Z moich dotychczasowych wizyt w Stambule nie tak zapamiętałam to lotnisko. Teraz ta niebywała budowla to absolutny przepych i kunszt nowoczesnej architektury. Czułam się jak w ekskluzywnej galerii. W nieco mniej wytwornej restauracji ale za to w równie ekskluzywnej cenie znaleźliśmy poszukiwaną potrawę. Było to klasyczne wydanie mięsa, podane ze świeżymi warzywami w zestawie ze słynnym Efezem. Po tak „wykwintnej” obiadokolacji zaczęliśmy się rozglądać za naszym wyjściem do kolejnego samolotu. Okazało się, iż gdzie tłum największy tam i my zmierzamy. Pod naszą bramką zrobiło się aż czarno od ilości ludzi, którzy niecierpliwie oczekiwali na lot do Delhi. Ilość pasażerów była imponująca a w tym wszystkim my. Ale w zasadzie 6 godzin lotu z planowaną kolacją w środku nocy nie było wielkim wyczynem. Wolnym krokiem zmierzaliśmy do wnętrza Boinga 767 i rozgościliśmy się na fotelach. Do naszej dyspozycji mieliśmy dostęp do muzyki i filmów różnego gatunku, wiadomości ze świata i sportu, a do tego każdy z nas dostał zgrabny pakiet pierwszej potrzeby. W prostokątnej saszetce znalazły się klapeczki podróżne, skarpetki, szczoteczka i pasta do zębów, opaska na oczy , mydełko, balsam do ust i kocyk. No tak to można podróżować J, do tego całkiem dobre jedzenie.
W zasadzie wszystko było ok. Mieliśmy tylko jakieś 30 minut opóźnienia, co jak się wkrótce okazało nie pozostało bez znaczenia. O 5.40 wylądowaliśmy w gorącym Delhi. Spojrzałam na telefon gdzie pojawił się nagle komunikat od naszych kolejnych linii lotniczych Vistara, iż warto się pośpieszyć, bo odprawę zamykają o 6.15 a bramkę o 6.40… a my ciągle w samolocie… Mało czasu się zrobiło. Zatem przygód ciąg dalszy. Plan podróży zakładał ok dwóch i pół godziny na przesiadkę do Leh. Więc był zapas. Teoretycznie. W Indiach bowiem czas to zupełnie inne pojęcia. To stan ducha. Nikt się nie śpieszy i nikt pośpiechu nie rozumie. Ale nawet jeśli my chcielibyśmy osiągnąć ten stan nirwany to nie mielibyśmy nic przeciwko, gdyby tylko nasze bagaże były z nami. A tu zaczął się pojawiać problem. Po wyjściu z samolotu odszukaliśmy właściwą taśmę z bagażami, na której piętrzyły się już wszelkiego rodzaju pakunki, torby, kartony, plecaki, pudła i inne formy drobnego transportu. Przez dłuższą chwilę obserwowaliśmy taśmę, ale naszych bagaży nie było. Zaczęło się robić trochę późno. Starałam się zorientować w logistyce lotniska i okazało się, że odprawa lotów krajowych na szczęście nie jest za daleko. To był plus. Ale wciąż nie było bagaży. Poszłam z nadzieją do informacji, gdzie powiedziano mi, iż goście obsługujący taśmę muszą nam pomóc. Tkwiąca w nirwanie obsługa naziemna lotu bez większego przejęcia przyjęła moje żale i nieśpiesznie zaczęli sprawdzać czy w ogóle nasze walizki przyleciały razem z nami do Delhi. A co nie było takie pewne, bowiem mieliśmy w pamięci fakt ze bagaże Mirelli, Tomka i Emila tu nie dotarły na czas. Szczęśliwie jednak lista niezaprzeczalnie wskazywała na ich obecność. Mijały kolejne minuty niepewności. I wreszcie są. Na razie poza Asią i Stanisławem mamy wszystko więc galopem lecimy do kolejnej odprawy. Jest 6.07. Zaczął się wyścig z czasem.
Pani przy kontuarze początkowo nie śpiesznie zaczęła weryfikować nasze dokumenty. Ale dość szybko zorientowała się ile jest nas do odprawy i sama zaczęła mobilizować wszystkich do pośpiechu. Do zamknięcia bramki zostało 20 minut. Tomek był już odprawiony i pobiegł wstrzymać silniki. Ja zostałam żeby usprawnić komunikację, choć wolałabym wstrzymać czas. Ale tego się jeszcze nie nauczyłam… Na tym etapie podróży mogliśmy zabrać o 5 kg mniej bagażu rejestrowanego niż do Delhi i trochę się martwiliśmy czy nie trzeba będzie się ubierać w część garderoby. Obecna sytuacja nieco nam sprzyjała, bowiem uprzejma Pani zupełnie nie zwracała uwagi na ewidentny nadbagaż tylko oklejała kolejną walizkę paskiem z danymi lotu. Staś wcisnął ostatnią sztukę na taśmociąg i rozpoczęła się wielka gonitwa do bramki numer 50. A ta, jak uprzejmie wskazywały liczne kierunkowskazy, była oddalona od nas o około 15 min. Do zamknięcia bramki zostało minut 5. Liczne podręczne plecaczki, torebki, aparaty i kaski nie ułatwiały biegu ale ceną był pokład samolotu i ostatni etap podróży. Z Eweliną prowadziłyśmy nasz mały peleton, zaraz za nami podążał Darek, stawkę zamykał Staś tuż przed Asią. Nie mogliśmy się spóźnić. A było blisko. Wreszcie, gdzieś na horyzoncie zamajaczył widok oczekującej niecierpliwie obsługi lotu. Z daleka dawaliśmy znaki, że to jeszcze my, my chcemy lecieć. Zamachaliśmy paszportami i rzutem na taśmę wpadliśmy do samolotu. Tomek stał w przejściu. Podobno zadeklarował, że nie usiądzie zanim nie wsiądziemy J. Teraz mógł usiąść. My też. Z uśmiechem przywitała nas Mirella, Tomek, Emil i Paweł. Byliśmy uratowani. Wtedy też przypomniał mi się moment, jak przez gigantyczny korek ludzkich ciał w metrze w mieście Meksyk omal nie spóźniliśmy się na lot powrotny do Polski. Wtedy to była wojna z czasem. Zmiana linii metra, szukanie stacji, kolejne korki. Na lotnisko wpadliśmy 20 min przed zamknięciem bramki. Pamiętam jak plecaki ściągała z nas obsługa lotu tuż przed przejściem bramek. My do samolotu bagaże na wózek i do luku. Wtedy też się udało.. choć kto wie co było gdybyśmy wtedy zostali w Meksyku? Wtedy samoloty nie latały codziennie. My sami nasze bilety kupowaliśmy 8 miesięcy przed wylotem. Ale to już zupełnie inna przygoda J
Lot przebiegł zupełnie spokojnie. Między jednym a drugim głębszym wdechem poczęstowano nas ciepłym napojem i super kanapką w wersji indyjskiej. Za oknem samolotu pojawiły się szczyty Karakorum, potężnego łańcucha górskiego, drugiego po Himalajach pod względem wysokości na Ziemi, leżącego na pograniczu Indii, Pakistanu i Chin. W górach tych znajdują się największe lodowce górskie świata poza rejonami polarnymi i słynny szczyt K2, 8611 m n.p.m. - jedyny ośmiotysięcznik niezdobyty zimą. Panują tu bowiem na nim ekstremalne warunki: średnia temperatura w granicach od −45 °C do −55 °C oraz wiatry o średniej prędkości 180 km/h, przez co odczuwalna temperatura jest dwukrotnie niższa. Być tak blisko takiej historii – bezcenne. Ale jak na razie czeka nas pierwsza aklimatyzacja na około 3500 m n.p.m. Leh, miasto leżące w tajemniczej krainie Ladakh, zamieszkiwane przez nieco ponad 27 tysięcy mieszkańców, gdzie amplituda temperatur waha się od + 33 w lecie do – 28 stopni w zimie. Czyli w zasadzie jak w Polsce. Tylko te 3 514 metry powyżej poziomu morza… da się odczuć. Ale jest lato i pięknym ciepłym słońcu wysiadamy na małym lotnisku wciśniętym w górki masyw. Wokół nas nagie skały, wysokie szczyty pokryte wiecznym śniegiem. Już samo lądowanie w takim krajobrazie robi wrażenie. Przed nami kilkanaście dni himalajskich bezdroży.
Zainteresowanie tlenem rosło. W końcu jednak trzeba było wyjść na zewnątrz. Wzięliśmy bagaże i jak tylko wyszliśmy z budynku, zobaczyłam swoje nazwisko na zafoliowanej kartce. Nasi przewodnicy odetchnęli z ulgą, byliśmy bowiem ostatnią grupą jaka wytoczyła się z budynku, długo po poprzednikach. Już zmartwieni dzwonili do biura, żeby ktoś sprawdził, czy w ogóle przylecieliśmy. Przechwycili nas od razu i zaczęliśmy się pakować do busów. Ale oto rozległo się wołanie, bo Paweł nie miał swojej walizki. Nastąpiła chwila konsternacji, bo wszyscy dostaliśmy bagaże, więc trochę było nie możliwe, że coś zaginęło. Sytuacja szybko jednak się wyjaśniła. Zaaferownie możliwością skorzystania z próby dotlenienia się i zrobienia pomiaru wydolności płuc zajęło wszystkich tak bardzo, że Paweł nawet nie spojrzał na przesuwającą się z bagażami taśmę. No i walizka wróciła na zaplecze. Szczęśliwie odzyskano zgubę i już w komplecie ruszyliśmy do hotelu.
Uprzejma obsługa szybko zaproponowała nam wczesny lunch. Nieco zmęczeni ale zauroczeni klimatem i egzotyką miejsca ruszyliśmy popołudniu w miasto. Pierwsze podejście do wymiany waluty zaliczyliśmy na drugim zakrętem, skierowani przez jednego z naszych hotelowych znajomych. Dalej poszło gładko. Droga, która normalnie zajmuje 7 minut, żeby dotrzeć do centrum, za pierwszym razem rozciągnęła się prawie do godziny. Ale czasu mieliśmy wiele. Nieśpiesznie spacerowaliśmy deptakiem, zahaczaliśmy o ciekawe zaułki, raz za razem ktoś ginął w sklepie, zapatrzył się, czy lekko zmęczył, bo jednak wysokość, brak snu i zmiana czasu zrobiła swoje.
Mały serwis motocyklowy, niepozorny, na obrzeżach Leh, przy cichej uliczce, co było zjawiskiem wręcz nie spotykanym. W środku rząd niebieskich Royali, ustawiony pod ścianą z mapą świata i dwa Himalayany, wybrane przez Tomka i Darka. Z początku tylko się przyglądaliśmy maszynom ale już po chwili, każdy z nas stał przy swoim i tylko czekaliśmy na sygnał wyjazdu. Ten musiał być trochę jednak opóźniony ponieważ w zawiązku z tym, że Asia podróżowała ze Stasiem na jednym motocyklu, to niezbędnym było dorobienie oparcia. I tak się stało. Tu nie ma rzeczy niemożliwych, więc i oparcie zostało zorganizowane. Po spełnieniu niezbędnych formalności nastąpił oficjalny wyjazd z garażu.
Może skupię się na widokach i tym, co się działo na drodze niż na prędkości, którą skutecznie z początku blokowałam. Przyznam się, że z jednej strony nie ufałam temu co widziałam na drodze. Jazda bez zasad i ograniczeń. Z lewej strony. Pośród wojskowych ciężarówek pojawiających się znikąd. Zwłaszcza na zakrętach. Zachowywałam rezerwę i chyba ucieszyłam się kiedy, część grupy postanowiła mnie wyprzedzić i cieszyć się jazdą w swoim tempie. Może zostawałam przez to trochę z tyłu ale przynajmniej spokojnie dojeżdżałam na każdy postój. Zwykle inni mieli po porostu dłuższy odpoczynek J. Ale jak to Tomek stwierdził, umiejętności ewoluują, tak że zanim wyprawa się skończy to nauczę się porządnie jeździć. I tej wersji trzymałam się od tej chwili.
Wracając jednak do naszej wyprawy... Pierwsze dwa dni to była trochę rozgrzewka. Droga asfaltowa, może odrobina przypadkowego szutru. Spokojna jazda po okolicy. Takie ok 200 km w planie, przed dotarciem do pierwszego noclegu. Wyjeżdżając z Leh mijaliśmy liczne posterunki wojskowe. Transgraniczne tereny Kaszmiru, są terytorium, o które od lat 40-tych ubiegłego wieku toczy się nieustanny spór między Indiami i Pakistanem. Trzy krótkie acz krwawe wojny wykańczały obie strony. Pierwsza z nich w 1947 roku została zakończona z pomocą ONZ, kolejna nie wniosła rozwiązania. Po wygranej przez Indie trzeciej wojnie, wywołanej powstaniem w Bangladeszu, w 1971 roku został podpisany traktat pokojowy. Tym samym sprawa w zasadzie powinna być uznana za zakończoną ale w rzeczywistości do dnia dzisiejszego żadna ze stron nie zrezygnowała z wojskowych fortyfikacji, kontrolujących wszystko i wszystkich. W tym nas. Bowiem przed wyjazdem nasi przewodnicy zbierali paszporty, które były hurtem okazywane na granicy i tym sposobem szybko i bezboleśnie mijaliśmy kolejne posterunki.