1 październik - 5 listopada 1999

Wszystko wskazywało na to żeby nie lecieć, a już na pewno trzęsienie ziemi jakie dopadło centralne rejony Meksyku na dwa dni przed planowanym wylotem na upragnione wkacje. Wciąż aktualny bilet lotniczy zdawał się mówić o zupełnie co innego, zapowiadając niezapomniane przygody w krainach Azteków…

A zaczęło się wyjątkowo atrakcyjnie, bowiem po serii wstrząsów, które bezlitośnie rozdarły ziemie okolic Oaxaca nastąpiły długotrwałe deszcze, będące początkiem wielkiej powodzi. Ale o tym dane nam było się przekonać już na miejscu. Nie poddaliśmy się. Dość szybko zapoznaliśmy się z mapą zawiłego metra, które w efekcie nie jeden raz ratowało nas z opresji notorycznych korków, strajków taksówkarzy i innych wątpliwych nie-atrakcji komunikacyjnych. datarliśmy do wcześniej upatrzonego hotelu Isabel. Okazały budynek w staroangielskim stylu, z dziedzińcem obsadzonym egzotyczną zielenią, wymyślne balustrady okalające kręte schody, prowadzące do naszego pokoju na drugim piętrze, wysokimi oknami, zrobił nas niemałe wrażenie. W jeszcze większe zdziwienie wprawił nas wygląd owego pokoju. Wysokie na chyba 4m ściany zwieńczone były bogato zdobionym sufitem. Wielkie 4 łoża, drewniany stół, łazienka w niemal barokowym stylu choć czasy świetności miała już dawno za sobą i działający telewizor. Tego ostatniego z początku nie doceniliśmy. Był wieczór dla nas jeszcze jakaś 4 nad ranem polskiego czasu. Padliśmy na łóżka. Snu nie pamiętam. Wstaliśmy po kilku godzinach. Myślę, że była to jakaś 8 rano w naszym kraju, tutaj zaś ponownie 4 nad ranem. Za oknem ciemność, mapa na stole, rozłożona pod wielką lampą, właczony telewizor. Miły poranek jak na pierwszy dzień w Meksyku. Doniesienia dobiegające nas zza pleców z ekranu TVnie były już tak miłe. Jak już wpomniałam wylecieliśmy tuż po wielkim trzęsieniu, które spustoszyło centralną część Meksyku. To nie było najagorsze. Fala deszczu zalewająca kraj unimożliwiłam nam realizację pierwotnie przyjętego planu.

Jednak nasza 3-osobowa grupa dzielnie stawiła czoło opadom i tak rozpoczęliśmy wspaniałą podróż po Ameryce Łacińskiej. Skoro przyroda zmusiła nas do aktualizacji planów i zamiast uderzyć na podbój Jukatanu ruszyliśmy wzdłuż zachodniego wybrzeża na południe Meksyku. Po drodze na chwilę zatrzymało nas urocze, srebrne miasteczko Tasco, które jako pierwsze na naszym szlaku zostało poddane oględzinom nie tylko kulturowym ale i handlowym.Należało skorzystać z nietuzinkowej oferty licznych sklepów ze srebrem wabiących tysiącem wspaniałych wzorów miejscowego rękodzieła. Co też niezwłocznie uczyniliśmy. Nie mniej nie śpiesząc się jeszcze nigdzie postanowiliśmy zanocować w jednym z pensjonatów na wzgórzu. Względnie schludny pokoik z łazienką w niczym nie zapowiadał mrożących w pewnym sensie nocnych wydarzeń. A zaczęło się dość niewinnie obserwacją spacerów rudego tutejszego prusaka po drrewnianej ramie naszego łóżka. W celu wyjaśnienia dodam, że w pokoju stały dwa łóżka o dość sporych wymiarach. Jedno zaadoptowałyśmy my a drugie objął w posiadanie Simson. Jednak po przyuważeniu wątpliwej atrakcji gościa postanowiliśmy się owymi łóżkami zamienić wierząc, że ów fakt zupełnie zmyli prusaka i dzięki temu ocalejemy z Aśką. Wiara jak w ludowym porzekadle czyni cuda. Tak było i tym razem. Spokojne o błogi sen szybko ułożyłyśmy się w śpiworkach, zamkniętych po szyję. Simson dzielnie poszedł w nasze ślady. .. Nie wiem na jak długo udało nam się zanąć bowiem ciemną jeszcze nocą nagły wrzask Simsona i słowa

skutecznie postawił nas na nogi. Zdaje się, że z wrażenia wrzeszczałyśmy i my ale to już tylko jakieś odczucie. Sytuacja wymykała się spod kontroli. Zapaliłam światło mające odstraszyć potencjalne zło. Siedziałyśmy na łóżku wbite w śpiwory Simson natomiast skakał próbując opanować szejący w jego rękach śpiwór. Dziwnie czemuś telepał nim tylko jedną ręką. Druga natomiast trochę bezwładnie rzucała się w rytm wykonywanych ruchów. Jakąś chwilę trwało zanim doszło dorozwiązania nocnej zagadki. Zabójczym szczurem okazała się zdrętwiała prawa ręka Simsona, która zmieniając nieco swoje położenie spod głowy, wzdłuż szyi i tułowia znalazła się w okolicy pasa, wzbudzając grozę zakradającego się nocnego łowcy. A wszystko to odbyło się bez świadomości jej właściciela. Jak to bywa ze zdrętwiałymi częściami ciała.Noc nabrała ponownie atmosfery snu, przerywanej co chwila salwami mojego i Aśki śmiechem, choć ten zupełnie nie znalazł zrozumienia u bohatera niedawnych wydarzeń. No cóż któś musi się nie śmiać żeby śmiać mógł się ktoś. Pozostała część nocy minęła już całkiem spokojnie. Lekkie śniadanie rozpoczęło kolejny dzień na meksykańskiej ziemi. Przed nami kolejny dzień przygód, chociaż jak się sami przekonaliśmy w tym temacie noce nie pozostawały w tyle. Uzbrojeni w nieco pamiątek i nabytą drogą kupna grzałkę, dziarsko stanęliśmy na bezdrożach szukając okazji przemieszczenia się dalej na południe. Kusiło nas słynne Acapulco, ze swoimi klifami i lazurem wód oceanu.

Nic prostszego. Wielka ciężarówka powiozła nas w jego kierunku. A tam !! co za rozczarowanie.

Owszem, znaleźliśmy się tam zupełnie poza sezonem ale żeby tak jawnie mydlić oczy potencjalnych turystów ckliwymi filmami z uroczą przyrodą i upajającą atmosferą .. beznadzieja. Walające sie wszędzie foliowe torebki, plastikowe butelki, kilku zagubionych turystów, ciepły wiatr hulający w opustszałych uliczkach. Ten krajobraz w niczym nie przypominał słynnych bulwarów pokrytych ciałami znanych osobistości, rozpychających się łowców autografów znanych z kolorowych pism i pocztówek. Akcentem budzącym jakiekolwiek zainteresowanie było oprawianie świeżego połowu ryb rzucone na ciepły piasek przed jednym z hoteli, zwłąszcza że jednym z trofeów było kilka sztuk całkiem sporych rekinków. Szybko pozbieraliśmy z rozczarowania i czym prędzej wydostaliśmy się na przyjazne obrzeża. Tam w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach przyrody zapoznaliśmy się z naszym nowym znajomym, z którym pokonaliśmy przeszło 2000 km. Młody Amerykanin z uśmiechem powiózł nas aż do Gwatemali, która to znalazła się na jego trasie w drodze do Nikaragui. Tego nie planowaliśmy, ale… Nasza przyjaźń zaowocowała krótką wizytą w Puerto Escondido, które jak dowiedzieliśmy się jest oficjalnym między narodowym centrum sportów wodnych, zwłaszcza windsurfingu. Urocze miejsce, nieco opustoszałe zważywszy na posezonową porę roku ale nie tracące na atrakcyjności. Ogromne fale rozbijały się na pustej plaży, nadchodziły jedna po drugiej, łoskot opadającej wody zagłuszał nasze myśli. Patrzyliśmy jak zahipnotyzowani. Podjęliśmy lekki lunch w jednym z licznych barów i ruszyliśmy dalej....

Zupełnie niczego nie planując pewnego dnia stanęliśmy na granicy meksykańsko-gwatemalskiej i w ten spontaniczny sposób znaleźliśmy się u stóp wulkanu Pacaya, który do dziś stanowi tykającą bombę. Nie przypuszczając jak bardzo wsiąkniemy w antyczną atmosferę Majów pożegnaliśmy się z naszym doroczyńcą i następny krótki odcinek do serca stolicy Gwatemali Gwatemali (zbieżność nazw, przyp. autora hihi) pokonaliśmy pierwszym w tym kraju autostopem.

Stolica Gwatemali niestety nie zapowiadała niczego miłego. Od początku zmagaliśmy się z lokalnymi, dość swobodnie pojętymi zasadami ruchu na ulicach. Tak naprawdę stanowiliśmy jedynie przeszkodę dla wszelkich pojazdów kołowych, poruszających się samodzielnie lub ciągnięte przez zabiedzone zwierzęta czy ludzi. Zwyczajowe powiedzenie o jakimś nieziemskim zamieszaniu że to jest "meksyk" nabrało nowego brzmienia, teraz wiemy już że Gwatemala to jest "meksyk". Zatłoczone, ciasne ulice zapełnione były niezliczoną ilością ruchomych celów, a wśród nich my. Z pewną dozą nieśmiałości poruszaliśmy się pomiędzy gęstniejącym z każdą chwilą tłumem. Musieliśmy się przedostać na drugą stronę głównej drogi. W tym celu należało przedrzeć się przez kładkę zawieszoną nad ulicą a nie było to łatwe i przyjemne. Już na schodach byliśmy zaczepiani przez żebraków proszących o cokolwiek, a będący przypadkami wyjątkowego upośledzenia psychicznego i fizycznego. Na swoich kostkach czułam zimne czyjeś dłonie i marzyłam żeby jak najszybciej znaleźć się poza ich zasięgiem. Dramatyczne przeżycie ale udało się i po jakimś bliżej nieokreślonym czasie dopadliśmy przeciwległy chodnik. Tam natomiast wzięliśmy udział w castingu do filmu "Chcę być pasażerem" w reżyserii kierownictwa lokalnego PKS'u. W autobusie do którego całkowitym cudem udało nam się wcisnąć, do pobliskiego miasteczka Antiqua jechaliśmy jak w ekskluzywnym wydaniu sardynek w puszce. Wzbudziliśmy jednocześnie niechęć pozostałych podróżnych ze względu na nasze nie małych rozmiarów plecaki, które początkowo postawiliśmy obok siebie. Okazało się jednak i to dość szybko że każde nawet najmniejszy skrawek siedzenia jest prawnym miejscem dla potencjalnego autochtona a nie na jakiś nadbagaż. W efekcie plecaki wylądowały na naszych kolanach. Kierowca głośnego pojazdu zatrzymywał się co chwila a liczba jadących w nim ludzi wzrastała w tempie do 10 potęgi. Ludzie z ulicy byli wręcz zasysani do środka z pomocą wyciągniętych rąk pasażerów i dopiero gdy wydawało się że nawet powietrze ustąpiło miejsca zdesperowanym podróżującym, kierowca zaniechał praktyk wyławiania w 40-stopniowym upale potencjalnych chętnych. Wtedy to zaczęła się rzecz przedziwna. Upchani w metalowym pojeździe nie stanowiliśmy żadnej przeszkody dla przeciskającego się człowieka, który w zamian za bilet inkasował kasę z wymogami odliczonych drobnych. To była ekwilibrystyka godna aren światowych cyrków. W tych mało sprzyjających warunkach przyrody dotarliśmy na miejsce. Tak urocze, że cała podróż odeszła bardzo szybko w niepamięć.


Antyczna Antiqua zachwyciła nas całkowicie w każdym swoim szczególe. Wąskie, brukowane uliczki, niskie,kolorowe kamieniczki, uśmiechnięci ludzie, wspaniałe zabytki ukryte w otaczającej zieleni, a wszystko to w ciepłej atmosferze pierwszego słonecznego dnia w Gwatemali. Pośród gwaru mieszkańców na ulicznym targu mimo chodem staliśmy się posiadaczami tradycyjnych dywanów i kilku drewnianych masek, które z trudem udało nam się później wcisnąć w nasze plecaki, dokładając na stałe jakieś 4 uciążliwe kilogramy. A to był dopiero początek wyprawy. Dalszy plan zakładał zbadanie osobliwości otaczającej nas przyrody. Należało zatem pozbyć się uciążliwych bagaży. Poszukiwanie noclegu zajęło nam trochę czasu. Pomimo swoich niewątpliwych uroków i atrakcji Antigua nie była centrum hotelowym. No ale jakimś cudem udało nam się zamieszkać w tym miasteczku na całe dwa dni. W pięknym południowym słońcu snuliśmy się leniwie brukowanymi uliczkami otoczonymi niziutkimi kolorowymi domkami. Niewątpliwie czas zatrzymał się tu jakiś dawny czas temu. W powietrzu unosiła się antyczna atmosfera minionych wieków. Antigua założona ok 1525 r, jest wpaniałym przykładem kolonialnej architektury hiszpańskiej. Niektóre zabytki to już tylko ruiny, jak Kościół Św. Franciszka, świadczące o niszczycielkiej sile erupcji pobliskich wulknów. Jeden z nich pobliska Pacaya, groźnie grzmiała nad miasteczkiem, wypuszczając w niebo obłoki pary. Niemniej tradycyjnie ubrani mieszkańcy miasteczka z uśmiechem odpowiadali na nasze pozdrowienia nie zważając na sąsiedztwo żywiołu. Ich ciemne twarze pełne indiańskiej urody wyraźnie odcinały się od kolorowych, pasiastych strojów, tworzących barwny korowód na pobliskim targu. Pomimo, zdawałoby się obustronnego zaprzyjaźnienia, nie łatwo było zatrzymać ich choć na chwilę w kadrze aparatu. Indianie bowiem nie są zbyt otwarcie nastawieni do pozowania do zdjęć. Uważają, że fotografie a raczej to czym są zabierają im dusze, czyli tak jakby oddali swoje wnętrze, zostawiając je na błyszczącym papierze. Zatem okupienie zaspokojenia naszych reporterskich chęci odbiło się nabyciem drogą kupna wspomnianych wcześniej nielekkich pamiątek. Pozostając pod urokiem miasteczkowych atrakcji postanowiliśmy kolejnego dnia zdobyć się na odwagę i stanąć oko w oko z dzemiącą górą. O świcie podjechaliśmy okazją do małej wioski, leżącej u stóp wulkanu. Przed nami długa wspinaczka. Pacaya to nie byle co jakieś 2500 m npm. Początkowo droga wiedzie przez niewielkie wioski, ukryte w gąszczu zieleni. Z racji pewnego stopnia niebezpieczeństwa musimy zaopatrzeć się w przewodnika, co w efekcie miało zbawienny skutek w dotarciu na szczyt. Ostatnie 1000 m pokonujemy lekkim ślizgiem próbując utrzymać równowagę na pochyłym zboczu pokrytym piaskiem wulkanicznym. Ale jesteśmy twardzi. Jesteśmy coraz bliżej szczytu o czym świadczy otaczający nas, wydobywający się z gorącej czeluści siarczanowy w zapachu dym. Poszarpana wybuchami krewędź krateru nie wygląda zachęcająco. Nie mniej ciekawość niepoprawnego geofgrafa zwycięża nierówną walkę z rosądkiem. Choć na chwilę chcemy zajrzeć w płonące gardło Pacai. Nasz przewodnik prowadzi nas do jakiegoś bocznego otworu. |Zieje piekłem. Dym zatyka nos, drażni oczy, wnika w ubrania. Mamy wrażenie jakbyśmy się wolno obracali na żeliwnym ruszcie nad wielkim ogniskiem, podsycanym raz po raz roztworami siarkowodoru. Poniekąd usatysfakcjonowani efektami i spełnieniem eksploracji czynnego w pewnym zakresie wulkanu, zarządzamy jednogłośnie odwrót. Schodzimy, najpierw ślizgiem po wulkanicznym stoku, potem tonąc w nieprzebranej zieleni. Mijamy pojedyńcze gospodarstwa. Tutejsi rolnicy zupełnie nie wzruszeni osobliwym sąsiedztwem wulkanu oddają się codziennym pracom, radośnie pozdrawiając nielicznych o tej porze roku turystów. Przed nami ostatnia noc wypełniona jak zwykle opowieściami z mchu i paproci. Poranek przywitał nas zaprzyjaźnionym słońcem. Należało dzielnie zebrać się w sobie i ruzyć na dalszy podbój nieznanej Gwatemali. W tym celu odszukaliśmy właściwy dworzec, z którego mogliśy wydostać się na południe. Chwilę zajęło nam przedostanie się przez niemiłosiernie zapchane miasto, wszystki co poruszało się na kółkach, płozach, włąsnych nogach. Od czasu do czasu ktoś obrzucał nas dziwnym, mało przyjacielskim spojrzeniem. Nasza egzystencjonalna sytuacja na dworcu uległa dalszym komplikacjom. Ku uciesze lokalnej gawiedzi kierowano nas raz za razem w różne kierunki świata, stanowiliśny coś na kształt trupy cyrkowej, dającej mimowolny popis na placu manewrowym. OK, wszystko można jakoś mniej lub bardziej opornie znieść ale żeby być zmuszonym do unikania ciosów rzucanych w nas pomarańczy to już była przesada. Zdecydowanie w znanaym nam dość nieźle polskim języku daliśmy upust naszego zdegustowania czym chyba trochę ostudziliśy ich niechęć do potocznych Gringo. Nie podejrzewali innej nacji niż Amerykanie stąd niezapowiedziany atak. W efekcie znaleźliśmy się we właściwym, szczelnie wypełnionym masą ludzką busiku i ruszylismy na południe, w kierunku jednej z najstarszych siedzib indiańskich - Tikalu. Nasz transport leniwie toczył się po lokalnej, dość nadszarpniętej zębem czasu drodze. Stan naszej świadomości również został nieco spowolniony. Do tego stopnia, że zupełnie nie zauważylliśmy jak nasz zapchany maksymalnie autobus nieco zboczył z obranej przez nas trasy. Dopiero po chwili zorientowaliśmy, że coś chyba nie tak z geograficznym kierunkiem. Pomysł wydostania się z zaludnionych wnętrzności na najbliższym przystanku okazał się zbawienny. Jak się bowiem okazało z powrotem do głównej drogi nie było łatwo. Jakoś nie mogliśmy natknąć się na żadną przyzwoitą okazję ani też nie uśmiechało nam się przdzierać się pieszo z wypakowanymi dywanami plecakami. Chwilę oczekiwania zajęliśmy rozmową z napotkaną kobietą, która przecierając oczy ze zdziwienia spoglądała na naszą mapę, której użyliśmy z celu samolokalizacji. Pokazywanie palcem miejsc, do których chcilibyśmy dotrzeć a to gdzie jesteśmy zupełnie nie mieściło się w kategoriach zanego jej świata z najbliższych okolic. W końcu wypowiedziana magiczna stolicy kraju zapaliła słabe światełko w tunelu. Metodą dedukcji i eliminacji pomylek ustaliliśmy kierunek powrotu a tym samym złapaliśmy uprzejmą okazję w postaci nieco bardziej światowej autochtonki. Tym sposobem wróciliśmy na szlak. Jak się już wkrótce okazało częstotliwość przemykających okazji wzrosła proporcjonalnie do naszych oczekiwań i już po chwili siedzieliśmy na pace jakiejś ciężarówki upajając się to cudownym słońcem to tropikalną ulewą.