16 - 24.05.2009 Dublin - Kanał Kaledoński - Aberdeen

Gedania2009_087
Gedania2009_087

Spojrzałam na wyświetlacz telefonu. To była Lidka. Dawno nie rozmawiałyśmy więc chyba ściągnęłam ją myślami.

- Chcesz płynąć w rejs? - pytanie Lidki było z tych spontanicznych, konkretnych, zamkniętych, oczekujących odpowiedzi potwierdzajcej.

- W zasadzie tak. Skoro z wiatrem przeminęła mi Pogoria to w zamian mogę się zaokrętować na Gedanii - odpowiedziałam równie spontanicznie. ... Minęły trzy tygodnie a ja w domu stanęłam przed służbową walizką, plecakiem, podręcznym workiem żeglarskim, aparatem i kilkoma reklamówkami z rzeczami na kolejne tygodnie. W pokoju zaczęło się robić ciasno. Zaczęłam upychać rzeczy, skupiając się na właściwym logistycznym spakowaniu się na najbliższe trzy tygodnie bez zawijania do domowego portu.

Na lotnisku, wokół odprawy kłębił się tłum zdesperowanych żądnych przygód turystów. Musiałam trochę rozeznać teren zanim ustawiłam się w gęstniejącej kolejce. Szczęśliwie odprawa nie trawała długo. Sympatyczna brunetka na podstawie wysłużonego już paszportu przyjęła moją deklarację podróży w nieznane i wydała mi kartę pokładową. Do odlotu miałam jeszcze jakieś 40 min. Z nieukrywaną ciekawością przyglądałam się narastającemu tłumowi. Folklor podróżujących był dość spory. Od samotnych matek z dziećmi w kolorach różnych, przez zacne jednostki ze skórzanymi walizkami do nowobogackich gogusiów, spacerujących w lśniących lakierkach i ciemnych okularach, pomimo pełnego, słonecznego dnia i licznych świateł na hali, w towarzystwie partnerek typu bazarkowego. Było na co popatrzeć. Zbliżał się czas wejścia na pokład samolotu. Oczywiście w przypadku, jakim są tanie linie lotnicze nie można liczyć na przypisanie miejsca, zatem kto pierwszy ten lepszy. W efekcie nagłego wyścigu jakiemu uległ tłum, znalałzam się na szarym końcu gotującej się kolejki. Ale w efekcie miałam do dyspozycji wygodne miejsce dla siebie i podręcznego bagażu, który nie zmieścił się już w przeznaczonym do tego luku. Ten wyścig wygrał tłum. Lot przebiegał bez większych atrakcji, za to na brak których nie mogłam narzekać tuż po zderzeniu z irlandzką ziemią.

Dublin. Chwila spotkania oko w oko z 17-toma nowymi towarzyszami żeglarskiej przygody zbliżała się nieuchronnnie. Zameldowalam się Markowi i wg wskazówek po odebraniu bagażu udałam się w stronę określonej informacji w celu odnalezienia gościa w czerwonej kurtce. Oczywiście nic prostszego kiedy ma się do dyspozycji jakieś 4 informacje i kilkunastu ludzi w kurtkach o wspomnianym kolorze. Chwilę pokręciłam się po hali przylotów i z pewną dozą nieśmiałości podeszłam do trzech, ciekawie wyglądających gości. Bingo. Wymieniliśmy powitalne uprzejmości. Teraz już tylko należało zrobić jakieś oby jak najlepsze wrażenie. Na pewno zrobił je mój plecak, a co do mnie to nadal nie wiem, ale dowcipom na temat mój, rejsu, przyszłej załogi, Irlandii i niejasnej jeszcze przysłości końca nie było. Droga w taksówce do portu upłynęła w miłej, żeglarskiej atmosferze. Przy kei spotkaliśmy część załogi. Wstępne zapoznanie pomimo moich usilnych starań nie dało oczekiwanych rezultatów. Mój, będący w urlopowej beztrosce mózg musiał się zmobilizować i zapamiętać 17 nowych imion, a to nie było łatwe, bo co chwila ktoś znikał, przemieszczał się, pojawiał się z zupełnie innej strony. Musiałam być czujna jak się wkrótce okazało nie tylko w tym temacie. Byle do wieczora kiedy to zaplanowana kolacja miała uregulować formalne części. Póki co popołudnie upływało nam na zapoznaniu jachtu, okolic, koi, nas samych. Z racji pojedyńczej liczby mojego gatunku zostałam mianowana załogowym skarbnikiem. Miało to swoje dobre strony, bowiem na piśmie odnotowałam dane personalne w postaci Kapitana Wieśka, 1 Jarka, 1 Marka, 2 Bogdanów, 3 Januszów, 1 Adama, 2 Wojtków, 1 Andrzeja, 2 Józków, 1 Stasia, 1 Jasia i Bosmana Edka, czyli komplet 17 sztuk zacnych towarzyszy podróży.

Z klasowej dość sporej kasy zostały wydane Euro wartości, z którymi Stasio z pomocą zamieszkującej tu rodziny jednego z członków załogi wyruszył na podbój lokalnego rynku, gdzie drogą kupna nabył wiktuały spisane wspólnie na kartkę. Długą chwilę czekaliśmy na tryumfalny powrót Stasia z aprowizacją na najblliższe dni. Z wielkim namaszczeniem znosiliśmy kolejne siatki, worki, kartony, zgrzewki i torebki z prowiantem. Ku uciesze wszystkich moment pojawienia się Stasia na pokładzie był jednocześnie hasłem do pierwszej wspólnej kolacji. Wachta kambuzowa przeszła w efekcie przygotowań samą siebie. Kapitan przymrużonym okiem spoglądał na pojawiające się co chwila kolejne talerze. Nie obyło się bez wędlin wszelkiego rodzaju, lokalnego chleba, warzyw w ilości hurtowej, gorącej herbaty podawanej w hektolitrach. A wszystko to w przesympatycznej atmosferze wzajemnej damsko-męskiej adoracji z naciskiem na tę drugą, pośród możących się skojarzeń, cytatów, uwag, porównań czy propozycji... Efektem tych wszelkich poczynań było skompletowanie wacht, gdzie mi w udziale przypadło zaszczytne miejsce w drużynie A - czyli I wachcie pod zacnym okiem Oficera Jasia, w towarzystwie Marka i Stasia. Poczułam się bezpiecznie. Ale jak będzie dalej to zweryfikuje już jutrzejszy dzień, bowiem na niedzielę Kapitan zarządził wyjście z portu. Ale jeszcze tego wieczora postawnowiliśmy odkryć nieco uroków Dublina. Nasze pierwsze skojarzenia, że trochę nie pasujemy do tego krajobrazu, pojawiły się już wkrótce, kiedy rozpoczęliśmy wieczorny spacer. Ubrani właściwie zimowo, mocno odcinaliśmy się od wręcz roznegliżowanych tubylców. Uśmiechnięci, młodzi Irlandczycy w ilościach stadnych oblegali liczne bary, kafejki i puby. Wszędzie królowała muzyka, gwar, rzucane dowcipy, papierosowy dym spotykany jedynie w okolicach wejść do knajp a zupełnie nie istniejący w ich wnętrzu. I jak się okazuje to działa. Czyli można, pełne poparcie. Wolnym krokiem przemierzaliśmy uliczki Dublina, aż w końcu zasiedliśmy nad kuflem Guinessa. Wspaniały mkoment rozpoczęcia rejsu.

Czekała nas nocna - psia wachta. Pogoda nie zapowiadała nic dobrego. Po wyjściu poza główki portu fala uderzyła w burtę. Zaczęło się. Szum deszczu zlewał się z nurtem uderzających fal, zacierając poczucie spokojnego rejsu. Wieczorna wachta walczyła dzielnie z żaglami. Genua wspierana zrefowanym grotem i silnikiem ciągnęła nasz jacht do przodu.

Kolacja nie wszystkim się udała. Bujane życie na pokładzie jachtu skutecznie wprowadza błędnik w błąd i powoduje, że człowiek marzy o tym, żeby się położyć i w bezruchu przeżyć do końca burzy. Nie były to warunki sztormowe, ale potrafiły zepsuć najlepszy nawet nastrój. Marek obudził mnie i oficera ok.24. Wiedziałam, że może być to moment, kiedy powinnam a na pewno chciałabym zostać w koi. Nie było takiej możliwości. Ubrałam się w letni, śródziemnomorski strój w postaci zestawu bielizny termicznej, polaru, windstoppera, gumiaczków, czapki i rękawiczek. W tym swobodnym stroju wybrałam się na pokład.

Wiało, ale nie padało. Płynęliśmy po Morzu Irlandzkim a nad nami płynęło morze gwiazd. Z czasem, ok. 2.00 blask gwiazd zniknął pod grubą warstwą źle wyglądających chmur. Na horyzoncie z rzadka pojawiały się światła innych zabłąkanych jak my jednostek. Zaczęło padać. Schowaliśmy się w nawigacyjnej. Marek zrobił herbatę. Chyba nie miałam ochoty na nic poza tym, żeby przyjąć pozycję horyzontalną i zasnąć. Stacho zdecydowanie podzielał moje poglądy na temat zaistniałej sytuacji. Było ciężko, ale 4-ta nad ranem zbliżała się jak błogosławieństwo.

Zeszłam do koi. Czasami człowiek się nie spodziewa jak szybko potrafią się spełnić marzenia.

Kapitan zerwał mnie na śniadanie ok. 8.05. Niedobór snu i pewno jeszcze niechęć do jedzenia zezwoliła mi jedynie na przyjęcie kubka gorzkiej herbaty i kromki z masłem. Czułam się jak z powtórki z rozrywki z Roztocza. Wróciłam do koi podobnie jak panowie, którzy w wyjątkowo bolesny sposób przeżyli noc, tracąc świadomość o swoim podłym żeglarskim życiu.

Ambitnie jednak odstawiliśmy silnik i w ciszy przy żaglach wyciągnęliśmy 8,5 węzła. Żegluga była żeglarska, ale zarówno wiatr jak i fale nie odpuszczały.

Naszym celem był port Oban w Szkocji. Ale tam droga była jeszcze daleka. Dzień płynął spokojnie. Wiatr uciekał, pojawiła się słońce. Od 16.00 przejmowaliśmy kambuz. Pogoda oszczędziła naszą wachtę i pozwoliła najbliższy dyżur wypełnić w stanie doskonałym. Kolacja przebiegała w zdecydowanie lepszych nastrojach. Powstali zmarli. Gedania spokojnie kołysała się na nie zbyt zmąconej wodzie. Samopoczucie wracało, z lekka przechodząc w śmiałe dyskusje damsko-męskie. Ciągle byłam w mniejszości, więc w zdecydowanej części byłam odbiorcą i bohaterką męskiego punktu wiedzenia na życie. Ta noc należała do nas. Spokojny sen opanował koje. Gedania poza dźwiękami silnika nie niepokoiła załogantów.

Poranek przywitał nas zamglonym pejzażem i lekkim deszczem. Ale wody fiordu niezmącone zbyt wysoką falą sprawiały, że nasza żegluga nabrała nastroju sielanki i błogiego rozkoszowania się pięknem ukazującego się w słońcu portu Oban. Z daleka mogliśmy rozpoznać gotyckie formy nabrzeżnej architektury. Budynki nabrzeżnych kamieniczek zbudowanych z szarego kamienia, sprawiały dość surowe wrażenie, ale ich fasady w zdecydowanej większości zostały ozdobione kolorowymi okiennicami, furtkami do bajecznych ogrodów, rzeźbieniami na drewnianych, wejściowych drzwiach.

Jako że próby połączenia się z kapitanatem portu nie dały oczekiwanych rezultatów to została wysłana na brzeg w pontonie delegacja w osobie mojej i Jarka. Na brzegu poczyniliśmy rozpoznanie w temacie legalnego przycumowania, ale nadal nie mieliśmy szans na spotkanie z szefem portu. Za to znalazło się kilka chętnych bezinteresownych autochtonów, z których jeden, właściciel portowej restauracji wykonał stosowny telefon w celu uzyskania jakiejś pomocy - tudzież informacji o możliwości zaokrętowania się. W efekcie ów właściciel przekazał pozwolenie zacumowania od frontu nabrzeża, a my przekazaliśmy to na pokład Gedanii.

Moment cumowania naszego jachtu- niemal w każdym porcie wzbudzał ciekawość ocierając się o podziw i lekką zazdrość. W pięknym słońcu z gracją w blasku fleszów, Kapitan podprowadził Gedenię do brzegu. Nastąpiła eksploracja miasteczka. Oben zachwycił nas prawie wszystkim. Krajobrazem, architekturą, zielenią, pięknem ogrodów, słońcem, nastrojem. Zauroczeni wpinaliśmy się na wzgórze, gdzie w otoczeniu iglaczków, nad miasteczkiem królowała korona amfiteatru, tak przynajmniej nam się zdawało. Na miejscu okazało się, że oczekiwania starożytnych murów rzymskich teatrów nieco były wygórowane. Ale i tak było pięknie. Spotkaliśmy tutejszego kota i tutejszą wronę, która w jakiś uparty sposób podejmowała dialog ze wspomnianym kotem. Ten jednak nie był skory do współpracy i jawnie przymkniętym okiem olewał poczynania ptaka. Wracaliśmy na jacht. Wyjście z portu poprzedziliśmy wizytą w kapitanacie, uiszczając należną opłatę za postój po uprzednim stargowaniu pierwszej ceny. Skorzystaliśmy z lądowej publicznej toalety i w komplecie odprowadzeni westchnieniami międzynarodowej publiczności wyruszyliśmy w stronę słońca. Nasza wachta kambuzowa kończyła wachtę wydaniem uroczystego obiadu, którego historia przygotowań sięga jeszcze czasów śniadania.

W tym miejscu zatrzymam się na chwilę, ponieważ tego co doświadczyłam jako klient kuchni kambuzowej na Gedanii, ujęło mnie bardzo. Z każdym dniem wysiłki, o ile nazwałabym tego wyścigiem umiejętności kulinarnych kolejnych wacht, zaskakiwały nie tylko mnie. Sztuka przyrządzania, w warunkach żeglarskich posiłku dla wybrednych z natury załogantów to nie lada zdolność. Zwłaszcza, że w większości są to prawdziwi mężczyźni. Ale również ów fakt sprawił, że kuchnia kwitła pomysłami, dekoracjami, sztuką podania. W efekcie mieliśmy niebywałą przyjemność spożywania a to grochówki, gulaszu, placków ziemniaczanych po węgiersku, piersi z kurczaka w cieście, sałatki z makaronem, deserów - galaretka ze śmietaną i tego typu rarytasy. Niebywałe, a za razem wspaniałe przeżycie kulinarne. A wszystkie te cudowności powstawały o dziwo w pomieszczeniu ok 3,5 m2, gdzie para z gotujących się z potraw zmienia kambuz w buchający parą gejzer.

Jako że fragmenty rejsu przebiegają przy dźwiękach muzyki Armstronga, pięknej nuty opery -„Upiora w operze" i innej klasyki, zdawałoby się, że tak relaksacyjnej wersji jachtingu jeszcze nikt nie zaznał. Zwarta oddana sobie załoga dzielnie walczy ze słońcem, deszczem, wiatrem, obowiązkami kucharza, oficera, kapitana. 17 - osobowy męski skład zdecydowanie delikatnie obchodził się z moją skromną osobą , ale też ten nierówny układ sił dodawał smaczku całej wyprawie, niejednokrotnie opierając się na damsko-męskich relacjach. Ja broniłam swojej pozycji, ale w pewnych sprawach skazana z góry byłam na przegraną. Kapitan nie szczędził mi uwag i intrygi pomiędzy mną i Jarkiem. Tylko od czasu do czasu mogłam liczyć na obronę Marka lub Stasia, choć i oni czasem poddawali się nastrojom przewrotnych dyskusji na pokładzie. W efekcie jednak cała ta sytuacja wzbudzała jedynie coraz większą sympatię do współzałogantów, sprawiając że każda z mijających chwil była niezapomniana.

Ten wyjątkowy skład na pokładzie z jednej strony uzupełniał się wzajemnie a z drugiej strony stanowił zawleczkę do granatu przeciwpiechotnego, powodującego niezwykle częste wybuchy salw śmiechu i radości. Polecam w całości i jak to na jachcie bywa 24h.

Wracając do naszego obiadu był to kolejny z wydanych i znacznie podnosił poprzeczkę dla następnych. Ale nasi następcy podołali wyzwaniom.

Już z wieczora podchodziliśmy do Corpach, gdzie miało rozpocząć się nasze 3-dniowe śluzowanie. Piękny słoneczny dzień skończył się dziwnym zestawem chmur na niebie. Po zacumowaniu, będąc w stałej służbie na pokładzie w celu kontroli na cumach przy zmiennym poziomie pływów na morzu, wybrałam się z Januszem i Markiem na późny wieczorny spacer. Minęliśmy pierwsze cztery śluzy drenując różnicę poziomów wody. W spacerze towarzyszyły nam kaczki, zające i nadchodząca burza z krótkotrwała, lecz odczuwalną zlewą. Lekki jogging do domu, choć zupełnie spontaniczny wykazał pewność sprawność fizyczną, o która byśmy się nawet nie podejrzewali.

Czekała nas kolejna wspaniała nocna zmiana o 4 nad ranem. W połowie wachty 3 Janusz wyjął gitarę i ciszę nocną wypełnił łagodny męski głos i dźwięk instrumentu w niepełnym układzie własnych strun. Całość jednak brzmiała doskonale. Na pokładzie została podjęta kolejna próba połowu ryb. Rozstawione wędki dumnie moczyły spławiki w wodzach.

Zakupione w celu połowu robaki, skrzętnie hodowane przez Bogdana, miały być nie lada zachętą dla ławic ryby wielorakiego rodzaju. No ale zdarzenia potoczyły zupełnie innym torem. O 3.50 wynurzyłam się z ciepłego śpiwora wbiłam się w ulubiony Śródziemnomorski strój polarno-sztormiakowy i wdrapałam się na pokład. Jako że wachty postojowe miały to do siebie, że mogliśmy godziny podzielić między siebie, stwierdziliśmy wieczorem z Markiem, że opanujemy pokład, wykluczając wciąż dobrego Stasia i ewentualnie dając odpoczynek oficerowi Jasiowi. No i tak sobie wyszłam z nawigacyjnej i z ciekawością stwierdziłam, że jestem sama. Hmm.. Tego nie było w planie. Oficer Józek jednak zdecydował się pójść po Marka i w ten sposób opanowałam poczucie samotności. Chłód wdarł się do nawigacyjnej. Sprawdziliśmy wyluzowane cumy. Jacht wolno opadała w dół. Zaserwowaliśmy sobie herbatę i wtedy to nastąpiła rzecz straszna. Świt odsłonił przerażającą rzeczywistość, w jakiej przyszło nam odbywać służbę. Nie byliśmy sami. Wokół nas na pokładzie w czynnej służbie pełzały jakieś cztery plutony, białych kroczących wszędzie robaków. Odgłos wędrujących białych ciał jamistych dudnił mi w uszach.

Ich widok spacerujących po szybach, nadbudówce, wejściówce był jak z kosmosu. Mierzyłam się z nimi wzrokiem. I tak przez godzinę. Ok 7.00 wstał Wojtek - oficer wachty kambuzowej. Jedno spojrzenie na pokład i mój mocno zdegustowany wyraz twarzy wobec niestrudzonego marszu plutonu białych robali, wywołał w nim chęć walki z nadliczbową załogą i przy użyciu dość prostych narządów w postaci wiadra, począł usuwać z pokładu obrzydzenie stworzenia. Źródłem ich wymarszu okazało się wiaderko, zasłonięto dość beztrosko czyimś, pewnie żeby się biedule nie podusiły. A te mało, że nie doceniły komfortu noclegu to wylazły na poranną wachtę, zajmując miejsca w pierwszym rzędzie na oknach nawigacyjnej. Jednak działanie Wojtka dość skutecznie odwróciły ich manewry, który pewnym ruchem przelewał litry wody morskiej po pokładzie ratując sytuację naszą i kolonii dzikusów. Walka była nerwowa od samego początku. Małe, wścibskie pełzacze wybierały sobie coraz to wymyślniejsze drogi na spacery skutecznie jak małe kameleony, ukrywając się na drewnianych elementach pokładu.

W międzyczasie podpłynął do nas nadszarpnięty zębem i czasu „rybak". Kuter spod norweskiej bandery odsłonił mi tajniki wyposażenia takiej jednostki, bowiem przytulił się do naszej prawej burty w oczekiwaniu na otwarcie śluz.

Dziwne, metalowe siatki zbierały dary morza w postaci muszli, kamieni, ceramicznych naczyń i wszelkich innych industrialnych pamiątek cywilizacji. W kilku oczkach sieci zauważyłam nie wyjętych z połowu kilka pięknych muszli. Jako, że dość szybko nawiązywaliśmy nić współpracy za załogą kutra, stałam się ich szczęśliwą posiadaczką. Znajomość nabrał narodowych barw, gdy okazało się ze jeden z rybaków to niemal ziomal, części załogi. Chłopak z Gdyni, dobre kilka lat temu porzucił kraj i oddał się z pasją wyprawom po "złoto" mórz północnych. Jego opowieści o pracy tchnęły niczym nieograniczoną przestrzenią, satysfakcją finansową i pewną niezależnością, o której czasami marzymy. Zrobiło się sympatycznie wręcz rodzinnie.

Przed śniadaniem jeszcze dorwałam winowajców i w ramach rehabilitacji wykorzystałam do wyczyszczenia nabytych drogą prezentu muszli. A było co czyścić, bowiem skorupki zawierały w sobie żywe stworzenia. Nie była to ilość kulinarna, więc niestety zawartość wróciła do morza a odzyskane muszle, podzieliliśmy z Markiem między siebie.

Zbliżał się czas wejścia do pierwszej śluzy. Wszyscy sprawni i wyspani żeglarze rzucili się do cum i w towarzystwie poznanego już rybaka i jednej łodzi ratunkowej znaleźliśmy się w pierwszej śluzie. Wrota się za nami zamknęły i już po chwili wpływająca woda zaczęła unosić nas w górę. Oczywiście zostaliśmy uprzedzeni przez naszego zaprzyjaźnionego Polaka, że nie ma co się spodziewać pogody kanaryjskiej podczas śluzowania, bo aura deszczowa jest wpisana na stałe w menu żeglarskie. Jak było i tym razem. Podczas każdego przechodzenia przez kolejne wrota opad dawał się nam we znaki. Pierwsza śluza to też pierwsza i ostatnia płatność przez przejście przez kanał Kaledoński. W towarzystwie Janusa i Jara udaliśmy się na negocjacje, które poparte stosownymi pismami, świadczącymi o klubowej przynależności Gedanii, dały oczekiwany efekt w postaci 1/2 opłaty i klucze od wszelkich toalet

na trasie na wschód. i z pełną satysfakcję wróciliśmy na pokład. Jedynie Jaro został na nabrzeżu jako dyżurny cumowy. Otworzyła się kolejna śluza. Jaro na brzegu odebrał cumę od Jasia, na rufie uczynił to Marek. Posunęliśmy się do przodu. Chłopaki dzielnie trzymali obijacze, chroniąc lewą burtę jachtu. Ten schemat powtarzaliśmy jeszcze ponad 15 razy zanim przez kilka odcinków kanału dojechaliśmy do bram jeziora Loch Ness. Jazda kanałem okazała się dość relaksowa. Kuchnia w komfortowych warunkach mogła zaskakiwać załogę kulinariami. A efektem tego były np. piersi z kurczaka w cieście i galaretka z bitą śmietaną na deser. Znaczy się rejs nabierał rangi luksusowego. Zważywszy na pewne zapasy słodyczy, dowolnych ilości kawy i herbaty w różnych opcjach, płynęło się nam jak na samej Queen Mary.

Trzeba mi wspomnieć, że spośród wszelkiego zestawu śluz na uwagę zasługują nie wątpliwie schody Neptuna. Mosiężne bramy, odsłaniające kolejne wodne stopnie wznosiły nasz jacht i inne towarzyszące nam jednostki z rybakiem na czele na wysokość ok. 8m. Wspaniała przeprawa uwieczniona została setką zdjęć, filmem autorstwa Józka, aktorstwem załogi i odrobiną słońca. Schody Neptuna wyniosły nas ponad poziom Loch Ness, ale jednak czas, jaki należało oszacować na przebycie tej drogi upłynął nam tuż przed kolejnymi 6 śluzami schodzącymi w dół. Nie byliśmy jedyni w kolejce. W małym porcie Fort Williams postanowiliśmy przeczekać noc, korzystając z dobrodziejstwa gorącego przymierza a przede wszystkim z możliwości do tankownia pitnej wody, która wg obliczeń  technicznych dziwnie jakoś zbyt szybko ubywała. Zorganizowaliśmy przerzut węża przez kanał. W roli wężowego wystąpił etatowy pontonowy Jaro, z drugiej zaś strony końcówkę przejął Józek z Bogdanem. Tym sposobem połączone pod wodą zostały końcówkami węże polsko-szkockie a Gedania została dotankowana świeżymi litrami pitnej wody.

Zamglony nocny krajobraz otulił Gedanię. Światła nabrzeża z trudem przebijały się przez nadchodzący mrok. Pejzaż sprawiał wrażenia jakby rodem wzięty z planu zdjęciowego filmów z Szerlokiem Holmsem. Miałam wrażenie jakby gdzieś w cieniu latarni przemyka daszek kraciastej czapki, a powietrza nabierało zapachu palonego tytoniu w stylowej fajce. Zeszłam pod pokład.

Popołudniowe godziny pozwoliły nam na godzinę spaceru w celach rozpoznawczych ziemskiego otoczenia jeziora. Co prawda pierwotnie obrany kierunek w lewo od mostu okazał się nieco błędny a mała korekta w prawo nie wzniosła zbytniego urozmaiceni, zgodnym krokiem weszliśmy do pobliskiego pubu i pozostając wierni Guinnessowi - oddaliśmy się kulinarnej przyjemności jego spożywania. Dość radosny wieczór obfitował w kolejne jego wydanie przez barmana. Kapitan zaryzykował grę na automacie. Nie mniej wieczór zapowiadał się wesoło, a gry zręcznościowe zostały rozszerzone o profesjonalną partię bilarda. Z Jarem, Markiem i Janusem wróciłam na pokład. Możliwość skorzystania z funkcjonalnego prysznica sprawiła, że nieco skróciliśmy pobyt w gościnnym pubie i wyruszyliśmy w kierunku długo oczekiwanego gorącego natrysku.

Nadchodził wieczór. Świeżość wykapanych częściowo ogolonych i wypachnionych ciał wypełniał kajuty jachtu. Cisza zaległa na pokładzie.

Poranek przywitał nas wciąż opadającą, lekką mżawką z nocnych mgieł. Wg rozkazów wydanych przez kapitana udałam w poszukiwaniu śluzowych, celem ustalenia pierwszeństwa przepływu. Jednak w międzyczasie na horyzoncie pojawił się Marek, wiedziony chęcią nabycia kartek pamiątkowych. Rzuciliśmy się do "strefy pamiątek" na pobliskim Cpn-ie. Cześć załogi z oficerem Wojtkiem - intendentem na czele udałam się do sklepu celem uzupełnienia zapasów dziwnie często spożywanego chleba, ostatnio znikającego w ilościach hurtowych. Kartki zostały nabyte wraz ze znaczkami. Deszczyk nadal siąpił, Gedania przesunęła się o jedną śluzę.

Dołączyliśmy do załogi. Do przejścia pozostały kolejne 4 śluzy i obrotowy most. Żegnani serdecznym ruchem dłoni szkockiego śluzowego wyplunęliśmy na wody osławionego Jeziora Loch Ness. W mglistym, porannym klimacie jeziora z wolna odkrywała przed nami swoje tajemnice. Mimo woli, staraliśmy się dostrzec ślady legendarnego potwora. Każdy ruch wody, zmiana jej koloru rozbudzała nasze zainteresowanie. Oczywiście nie obyło się bez spontanicznych okrzyków, świadczących o ewentualnym namierzeniu potwora. Nie mniej wolny rejs po wodach Loch Ness dostarczał nam trochę emocji. Postawione żagle sprawiły, że w blasku przebijającego za chmur słońca Gedania jawiła się jak biały motyl na tle ponurego, surowego, szkockiego krajobrazu. Kurs, jaki objęłam za sterem, właściwie pozwolił mi na utrzymanie żagli w takim ułożeniu - na motyla. Rejs toczył się zarówno efektywnie i efektownie. Po drodze zwiedziliśmy ruiny słynnego zamku, który majestatycznie panował nad wodami jeziora. W pięknym stylu dotarliśmy do bram kolejnych śluz. Czekała nas krótka przeprawa przez 4 śluzy i nocleg przed obrotowym. Już przyzwyczailiśmy się do uprzejmości lokalnych służb śluzowych, które i tym razem zaskakiwały nas bezinteresowną współpracą, choć czas przechodzenia przez śluzy były już bliskie zamknięcia. Zostaliśmy z honorami opuszczeni o kolejne 3m, cumując nie bez emocji tuż przed obrotowym mostem w Forcie Augustus.

Dzień przywitał nas popołudniowym słońcem. Postanowiliśmy odkryć uroki miasta a tym samym uzupełnić nadwyrężone zapasy żywieniowe. Musze powiedzieć, że jak dotąd każde ze szkockich miast ujmowało mnie swoim urokiem. Tak było i tym razem. Wspaniała kamienna, szara zabudowa wkomponowana w wąskie, brukowane uliczki, sprawiała że znów znalazłam się w dawnej, zamglonej nieco Anglii czasów Robin Hooda, kiedy cichaczem jego brygada podchodziła pod warowne mury, zmuszona do niebezpiecznych wizyt w Sherwood.

Niezwykła atmosfera udzielała się wszystkim. Na naszym szlaku znalazły się liczne kościoły z przyległymi cmentarzami, na których znalazłam kamienne stelle nawet z 1900 roku, dekoracyjne kamienice, zamek górujący nad miastem z poziomu, którego pomiędzy krajobrazu gęsto usianych szarych dachów, wyłoniliśmy biały maszt Gedanii.

Wróciliśmy na pokład. Wieczór przyszedł szybko. Oddalone dość sporo prysznice kusiły gorącą wodą. W towarzystwie Marka udałam się w ich kierunku, to zdecydowanie uznałam za doskonały finał tego dnia. Za nami na cichych wodach kanału stała oświtlona Gedania, rzucająca cień na roświetloną śluzę. Ustalone umowne wachty pozwoliły mi na wykorzystanie fragmentu nocy na sen. Poranek przywitał nas błękitem nieba, siłą wiatru i koniecznością nabycia bucików dla wnuczki Kapitana. Raz jeszcze surowa gotycka architektura ujęła nas zimnym pięknem. Na pokładzie trwały prace przygotowawcze do wyruszenia na ostatni etap niezwykłaego rejsu. Przed nami były jeszcze dwie śluzy i otwarte Morze Północne. Szybko zebraliśmy się do odejścia od gościnnej kei. W słońcu podchodziliśmy do śluz. Nie byliśmy jedyni i choć należało trochę odczekać swoje to dość szybko znaleźliśmy się w zatoce, przeplywając cicho pod ogromnym mostem przerzuconym nad ujściem rzeki Ness do Zatoki Moray Firth. Żegnaliśmy gościnne Inverness z zamkiem szekspirowskiego Makbeta w tle. Na nas już czekała ostatnia doba na wodach Morza Północnego. Mogłam powiedzieć, że spotkałam się z nim już nie raz ale i tym razem byłam ciekawa czym nas powita. A mogło być różnie pomimo prognoz zapowiadających względny spokój ale ten spokój to też pojęcie względne. Byliśmy w każdym razie przygotowani na wszelkie atrakcje, choć niektórzy zapewne woleliby zrezygnować ze sztormowej huśtawki. Ale tym razem Neptun był łaskawy. Może aż za. Na gładkiej powierzchni morza ciągnął się za nami długi kilwater. Zachodzące słońce rzucalo wspaniałe refleksy na wodzie, która przypominała gęsty i przeźroczysty kisiel. Poczułam się jak w krainie Królowej Śniegu. Na brzegu wygrzewały się stadami wesołe foki, nad naszymi głowami latały rozkrzyczane mewy, na horyzoncie pojawił się majestatyczny fort, broniący miasto przed naieproszonymi gośćmi. Ostatni etap tej przygody nieuchronnie zblilżał nas do Abrdeen. Spokój Morza Północnego ukołysał niektórych żeglarzy, część pozostawała na pokładzie upajając się urokiem błękitnego horyzontu. w tych niezwykłych okolicznościach przyrody z niemałym zdziwieniem rozpoznałam dżwięk mojego telefonu. Zaiste był to obszar w jakim ten sprzęt nie powinien być żywy a jednak. Okazało się, że dla mojego jednego z ulubionych Oficerów a mianowicie Bartka nie ma granic i limitów. Wymieniliśmy żeglarkie uprzejmości. Zaocznie poklepał mnie za kontynuację życia marynarza, czekając na szczegóły tak atrakcyjnego w składzie załogi rejsu. Czas płynął wolno, wolno płynęła Gedania, wolna też płynęło życie na jej pokładzie. Nie łatwo się zapomnieć... Ale coż, mielismy już tylko jeden cel do zdobycia i głowy pełne planów na kolejne spotkania na morzu. Dwie doby spędziliśmy na morzu po czym w pełnej gali zawinęliśmy do kamiennego Aberdeen.

Aberdeen położone jest nad ujściem rzek Don i Dee do Morza Północnego. Jest również siedziba hrabstwa tejże nazwy. Większość starych budynków została zbudowana z granitu dlatego też Aberdeen nazywane jest Granitowym Miastem. Oprócz słynnego kompleksu uniwesyteckiego miasteczka i wczesnogotyckiej Katedry, jest to też rodzinne miasto Annie Lenox.