02-05.07.2009

TallShip2009_087
TallShip2009_087
Tym razem plan był precyzyjny. Należało już tylko przedostać się z centralnej Polski na wybrzeże aby znaleźć się w cieniu białych żagli największych żaglowców jakie pływają po morzach i oceanach i w towarzystwie śmietanki żeglarskiego świata przeżyć wspaniałą morską przygodę. Jazda po polskich drogach niezmiennie dostarcza sporych wrażeń a tak było i tym razem. Pokonanie 350 km zajęło mi jedyne 7 h, co i tak zaliczyłam do grupy wielkich sukcesów, zważywszy na niespodziewany korek na obwodnicy Trójmiasta.

Nie mniej ok 17.30 z ulgą odstawiłam samochód u Lidki pod blokiem i po krótkim opracowaniu logistyki nadchodzącego weekendu, gdzie zlot żaglowców splatał się ze wspaniałą muzyką robrzmiewającą na płycie lotniska Babie Doły, wraz z płynącym z każdej strony tłumem turystów i pasjonatów piękna żeglarstwa znalazłyśmy się w gdyńskim porcie. Na pierwszy cel obrałyśmy port jachtowy, gdzie pomino zbliżającego się wieczoru impreza trwała w najlepsze. Każda z załóg prezentowała się wspaniale, ubrana w reprezentacyjne stroje, na świeżo wyszorowanych pokładach, żaglach zwiniętych wokół skrzących się w zachodzącym słońcu stalowych maszatch. Bez pośpiechu przyglądałyśmy się pięknym liniom kadłubów, przemykałyśmy pomiędzy jachtami zaglądając od czasu do czasu pod któryś pokład. Zewsząd dochodziły nas dźwięki szant. Atmosfera była niezwykła, pełna zapachu morza, opwieści o morskich przygodach a wszystko to w towarzystwie marynarzy ze wszystkich zakątków świata. Z pewnym sentymentem spojrzałam się na Dar Szczecina, który jest bliźniaczą jednostką dla naszego lubelskiego Roztocza. Piękny, tekowy pokład, drewniane maszty potwierdzały urok tych jachtów. W podobnym stylu prezentowały się jachty z Rosji, Szwecji, Finlandii. Wracałyśmy na Skwer Kościuszki. Tam w balsku chodnikowych latarni, wspaniale oświetlone stały nasze żaglowce Dar Młodzierzy i Dar Pomorza. Prezentowały się na prawdę majestatycznie. Zatrzymałyśmy się na chwilę w milczeniu obserwując wieczorne prace na pokładach. W tle, przy drugiej kei dumnie prezentował się, uznany za największy pływający żaglowiec, rosyjski Sedov. Przed nim w ferii świateł mogłyśmy oglądać Mir, Fryderyka Chopina, Zawiszę Czarnego, niemieckiego Humboldta, naszą Pogorię, Gedanię, holederskiego bryga Astrid, słynną bułgarską Kaliakrę, Kapitana Glowackiego, szwedzki Tre Kronor af Stockholm i całą resztę pieknej, białej floty. Ja oczywiśce zachowywałam się jakbym widziała to wszystko po raz pierwszy. Lidka za to zdecydowanie mniej entuzjastycznie ale z nie mniejszym podziwem przyglądała się kolejnym statkom. Krążyłyśmy pomiędzy żaglowcami jak mewy nad masztami, żeby w końcu wrócić na Skwer Kościuszki gdzie już trwały przygotowania do wieczornego spektaklu. Autor wydarzenia właściwie zachwycił wpatrzony w nocne niebo tłum niemal każdym fragmentem przedstawienia. Był wspaniały balet, który na tle sceny imitującej pokład staktu, inscenizował walkę z żywiołem, były podniebne akrobacje zawieszonych na długich wstęgach artystów, którzy łagodnie falowali ponad naszymi głowami, aż w końcu niebo rozbłysło milionem świateł sztucznych ogni. Ogromne, iskrzące się kule rozświetlały maszty, ukrytych w cieniu portu żaglowców, świetlisty deszcz wolno opadał na nas, wodospad sztucznych komet sprawił, że w jednej chwili przenieśliśmy się w krainę baśni. To było niezwykłe przeżycie. Wspaniała muzyka jeszcze długo unosiła się w powietrzu. Wracałyśmy do domu. Wolnym krokiem rozprawiając co chwila o minionym wieczorze. Zwłaszcza, że jutrzejszy dzień zapowiadał się równie atrakcyjnie, choć jeszcze w tej chwili nie sądziłam jak bardzo.... Poranek przywitał nas słońcem, szybki prysznic i letnie śniadanie na tarasie wprowadziło nas we wspaniały nastrój. Dzień rozpoczęłyśmy omówieniem planu dnia, na który złożył się:

- mój jeszcze samotny spacer do portu,

- wyjazd Lidki na działkę po Zbyszka,

- zaplanowane spotkanie w porze obiadowej na lunch w portowej Tawernie,

- popołudniowy wypad do Mariny jachtowej,

- wieczorny koncert Madness i Faith No More w ramach toczącego się równolegle Opener Festival.

Plan wydawał się niezbyt napięty, więc i my nie wykazywałyśmy większego pośpiechu. Udałam się keję. Dość szybko stałam się posiadaczką okolicznościowych kartek, monety i kilku nowych zdjęć jachtów. Dość szybko również zostałam namierzona przez znajomych, w towarzystwie ktorych uzupełniłam poranna dawkę kalorii i wyruszyłam w stronę stacjonujących żaglowców.

Stanęłam przed Gedanią. Na pokładzie krzątał się znany mi z rejsu po Kanale Kaledońskim z przygodą spotkania potwora z Loch Ness, nasz znakomity Bosman. I nie tylko bosman. Ze stojącej obok Pogorii usłyszałam podające moje imię. Nie do wiary. Kapitan Wiesław Tarełko we własnej osobie. Z honorami szczególnego gościa weszłam na pokład słynnego żaglowca. Kapitan przedstawił mnie załodze a przede wszystkim swojemu przyjacielowi Sir Charlsowi z Wysp Brytyjskich, dla którego zostałam przydzielona w odpowiedzialnej funkcji przewodnika i anglojęzycznego towarzystwa. Czułam się zaszczycona, zwłaszcza kiedy Kapitan zaproponował mi krótki rejs Pogorią. Jak się okazało nie był to zwyczajny kurs. Na pokładzie znajdowali się, bowiem zacni oficjele marynarskiego managementu, kapitanowie żeglugi wielkiej, Kapelan i zaproszeni goście, nie tylko z Polski, a w tym wszystkim ja. Trwały przygotowania do morskiego pogrzebu wspaniałej Janiny Bielak, która była niejako prekursorem spotkań żaglowców, a która zmarła w styczniu tego roku. Życzeniem rodziny było rozsypanie jej prochów na wody Bałtyku. Szybko dowiedziałam się, że Pani Janina w czasach II wojny światowej wyemigrowała do Wielkiej Brytanii by stamtąd nawigować organizację Zlotów. A zaczęło się zupełnie niepozornie. Komandorem ówczesnego

Daru Pomorza był Julian Czerwiński i to właśnie on rekomendował Janinę, jako potencjalną opiekunkę tego przedsięwzięcia. Janina Bielak to też nie kto inny jak jego siostra, która ze swoją znajomością języka angielskiego i rosyjskiego dość szybko znalazła swoich zwolenników. Dzięki niej w międzynarodowych regatach, zauczestniczył Dar Pomorza, dopuszczony przez władze ludowe do wzięcia udziału w tej imprezie w 1972 r. I coż... wygrał.

Potem było już łatwiej. Czasy cichej wojny ucichły. Wody bez przeszkód stanowiły międzynarodowy szlak wolnej żeglugi. Aż do dnia dzisiejszego, kiedy 40 wspaniałych żaglowców i niezliczona liczba mniejszych jachtów gości co dwa lata w innym porcie aby pokazać się licznym odwiedzającym. Ten rok należał do Daru Pomorza, który obchodził jubileusz 100-lecia wodowania Białej Fregaty.

Czas biegł szybko i należało go jakoś poukładać, żeby zupełną spontanicznością nie pominąć istotnych wydarzeń tego weekndu. W kolejności było zatem piąte przejście pomiędzy paradnie stojącymi jachtami i żaglowcami, wspaniała ryba kolacyjną porą, kubek gorącej herbaty na tarasie i triumfalny porót na wieczorny koncert. Po szybkiej kolacji, szybką decycją, szybkim czerwonym autem dotarłyśmy na teren lotniska, gdzie rozgrywały się wydarzenia muzyczne najwyższej wagi. Z racji żeglarskiej pasji pozostało nam czasu jedynie na końcówkę sobotniego koncertu a w rolach głównych wystapił m.in. Madness i Faith No More. I ta muzyka stała się genialnym zwieńczeniem tego niezwykłego dnia.

Poranek przywitał nas znajomym słońcem. Ciepły zapach morza towarzyszył nam podczas śniadania. Wybrałam się w towarzystwie aparatu na plażę. W Tawernie zajęłam stolik na tarasie i czekając na Lidkę obserwowałam przygotowania do kończącej zlot parady jachtów. Czas umilała nam smakowita szrlotka z lodami i widok wypływających raz za razem białych żagli. Przyjście Zbyszka zmieniło bieg wydarzeń. Zostałam "zmuszona" do opusczenia gościnnej miejscówki i udania się na jaliś lunch w postaci obcych mi smakowo owoców morza, krabów, małży i czegoś tam jeszcze. Nie wierzyłam, że przez takie coś mogę utracić paradę, na którą czekałam dwa lata. .. Czas płynął, płynęły żaglowce a ja odwrócona tyłem szłam śladem moich przyjaciół. Szłam, szłam i doszłam. Ale gdzie!!! Na pokład bajkowego jachtu Musashi. Luksusowe wnętrza przeniosły mnie niemal w czas Korsarzy, pędzących po morzach pod swoimi czarnymi banderami. I ja w tym wszystkim, w samym centrum wielkich żeglarskich wydarzeń. Czułam się jak Alicja w krainie czarów, w krainie wypełnionej białymi żaglami, radosnym pozdrowieniem marynarzy, wiatru porywającego włosy. Wielkie kolosy przepływały z dystynkcją tuż obok naszych burt. Pomiędzy nimi zgrabnie śmigały mniejsze jachty dumnie prezentując barwne kadłuby. Horyzont wypełnił się bielą żagli. Zmierzaliśmy do Gdańska, gdzie żegnaliśmy już wypływające na regaty żaglowce. Cichy smutek wypełnił zatokę ale tak tylko na chwilę. Wiedziałam, że wrócą. Zawsze wracają do portu,  do domu. Ja też. Przede mną była już tylko droga powrotna na południe, do domu. Ja też tu wrócę.....