24 styczeń - 18 lutego 2006

Indie_061
Indie_061
...4.45 pierwszy dzień upragnionego urlopu...

Dźwięk budzika zabrzmiał niesamowicie obco w środku nocy. Zastanawiałam się przez chwilę, czy moje wakacje zaczną się kiedyś długi leniwym porankiem, kiedy będzie można wyłączyć wszystkie zegary świata, czekając na powolny rozwój wypadków... a nie przepychać się o 5.10 rano w kuchni i gnać po schodach do czekającej taksówki.

A tak niestety było i tym razem. Jesienny plan wyjazdu do Indii z opcją Nepalu, był realizowany w 100%. Lekko zaspani wdaliśmy się w nieco nerwową dyskusję z kierowcą taksówki, który na prośbę zwiększenia ogrzewania rzucił tylko przez ramię, że on to już czeka 15 min i marznie. Zaiste, zachowanie warszawskich taksówkarzy o 5.30 rano jest żenujące. Jest zima musi być zimno, ale skoro można na to coś zaradzić a się nie chce, to.

Wizja 25º stopni na plusie w pełnym słońcu nie pozwoliła nam ponieść się emocjom. Choć już wkrótce okazało się, że atrakcji na dziś nie koniec. Stanęliśmy przed odprawą i jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że nasz (z godz. 6.10) i nie tylko nasz samolot do i z Mediolanu jest odwołany.

Jako że nasz lot do Delhi zakładał przesiadkę w tymże mieście wiadomość ta była dość kluczowa. Odnalazłam biuro Aitalii wraz z tłumem żadnych wyjaśnień pasażerów. Informacja o fatalnych warunkach pogodowych, a z tej to przyczyny odwołano już wczorajsze loty, nic nie wnosiła do poprawy zaistniałej sytuacji.

Trwając w pewnej niepewności, oczekiwaliśmy kontrpropozycji ze strony linii lotniczych. Mijały cenne minuty straconego snu. Ku naszemu zdziwieniu podczas oczekiwania na zmianę rezerwacji o 7.45 odleciał samolot do Mediolanu. Czyżby tak diametralnie zmieniły się warunki na tamtejszym lotnisku. Nie dane było nam się o tym dowiedzieć w końcu ok. 8.00 stanęliśmy oko w oko z młodym człowiekiem, który z nerwowym uśmiechem na twarzy zaproponował nam wylot o 14.50 do Londynu a następnie o 18.30 do Delhi. Najpierw Lotem - dalej Liniami Indyjskimi. Nie mając zbyt wielkiego wyboru, przyjęliśmy łaskawie propozycję snując misterny plan zemsty na kimkolwiek dla rozładowania sytuacji, trzymając w rękach nasze nowe bilety w zupełnie innej konfiguracji niż to było zaplanowane.

Poszukaliśmy ustronnego miejsca w jednej z lotniskowych kafejek, po czym po spożyciu różnych płynów, próbowaliśmy odzyskać, choć trochę utraconego z rana snu.

Nie mając nic do stracenia z atrakcji poranka na Okęciu, przyjmując pozycję horyzontalną, przez 1,5 h cierpliwie oczekiwała dalszego ciągu wydarzeń. A był ciekawy...

Po chwilowej drzemce przenieśliśmy się piętro wyżej, gdzie gnani chęcią zemsty za nierzetelność przewoźnika, postanowiliśmy złożyć skargę w biurze EccoHoliday.

Poszłyśmy z Anką i napisałyśmy stosowną reklamację, a wracając do oczekującego Rafała snułyśmy wizję zwrotu, co najmniej połowy wartości biletu. Ale zakończenie tego epizodu poznamy dopiero po powrocie. W efekcie zmian o 14.40 zameldowaliśmy się na pokładzie małego, ciasnego Boeing'a 737, który w mglistej poświacie dostarczył nas do Londynu. Wcześniejsze plany szalonego rajdu po sklepach ‘duty free' runęły w gruzach, kiedy z lekko spóźnionego Lot'u, portowym busem przejechaliśmy na Terminal 3. Odnaleźliśmy żądane stanowisko odprawy. Zdążyliśmy zaliczyć portową toaletę na Heathrow i już był czas na wejście na pokład wielkiego Boeing'a 747 400 (dwu pokładowego samolotu hinduskich linii Air India).

Gigantyczna maszyna zamknęła w sobie ponad 300 pasażerów z milionem sztuk podręcznego bagażu, w 90 % w kolorze skóry ciemnej czekolady, w 30 % z dziećmi do lat 4. Odnotowaliśmy godzinne spóźnienie, spowodowane oczekiwaniem na jakiś łączący rejs i nadspodziewanie lekko samolot uniósł się w przestworza...

Z kilkoma innymi 'białymi' stanowiliśmy zdecydowaną mniejszość. A na dodatek porozrzucani po całej powierzchni pokładu tj. w rzędach 44, 70 i 80 skazani byliśmy na 8 h przymusowej aklimatyzacji wśród rodowitych Hindusów. Powiało egzotyką.

Mi trafił się zabawny dość Hindus, rodem z Bombaju a na dodatek były dyrektor lokalnych linii lotniczych. Podróż miałam, zatem bardzo ciekawą, obfitującą w często serwowane przez niego tamtejsze trunki. Nad ranem, kiedy właśnie tuż przed lądowaniem podali śniadanie, Rama - mój sąsiad nabył jeszcze 2 whisky w pokładowym sklepie i zamówił 3 śniadania dla nas dwojga. Fakt, iż lądujemy zdawał się w niczym nie przeszkadzać spacerującym ciemnoskórym podróżnym i właściwie, kiedy już można było rozpoznać nazwy ulic Delhi, sytuacja na pokładzie trochę się uspokoiła i we względnie przyjętym porządku wylądowaliśmy na płycie lotniska Indiry Gandhi.

Bez większych problemów przeszliśmy odprawę i niezwykle ujęci faktem oczekujących na nas plecaków poczyniliśmy swe pierwsze kroki na ziemi indyjskiej. W kolejności wymieniliśmy po 100 $, uznając to za słuszną kwotę i zakupiliśmy bilety na najbliższy pociąg do Varanasi. Kolejnym etapem było odszukanie właściwego autobusu, który miał nas bezpiecznie dowieźć na dworzec New Delhi. Chwila pertraktacji za ile i o której wyjedziemy, a czy zdążymy z kierowcą Airbusa, zaowocowała dość wesoła jazdą w tutejszych korkach. Mając za sobą przeżycia z dróg Chin i Wietnamu, z pewnym spokojem odnotowałam fakt zupełnie nie uregulowanej żadnymi zasadami jazdy pojazdów poza ruchem lewostronnym i używaniem klaksonów w momentach koniecznych i całkowicie zbędnych. Tych drugich zresztą było znacznie więcej.

I tak, w pewnej euforii, dotarliśmy bezpiecznie do dworca kolejowego New Delhi.

A tu natknęliśmy się na niebywałą atrakcję folkloru Indii. Jak okiem sięgnąć po horyzont każdy fragment ściany, muru, parkanu stanowił publiczną toaletę dla mężczyzn, którzy skwapliwie z tego korzystali w formach często grupowych.

Wokół nas rozpościerał się krajobraz zaakceptowanej biedy, brudu a zarazem szczerego uśmiechu. Uprzejmie doinformowani przez nie mniej uprzejmego Hindusa ruszyliśmy w stronę peronu nr 7, gdzie oczekiwał nas ekspres EX Kashi. O ileż było w nas zdziwienia, kiedy na drzwiach wagonu, oznaczonego tym samym numerem, jaki widniał na naszym bilecie, na długiej liście pasażerów widniały nasze nazwiska.

Było to dość zaskakujące, ale skojarzyliśmy fakty. Kiedy kupowałam bilety musiałam wypisać na nie odpowiedni druk zamówienia: miejsce docelowe, ile osób, w jakim wieku, o której, nr pociągu, kiedy oraz adres. Zupełnie nie mogłam się porozumieć, o jaki adres chodzi, więc podałam swój - zamieszkania. Jak się okazało pasował.

Widok pociągu nieco nas zaskoczył. Nawet mnie, choć miałam już za sobą dość nietypowe formy podróży. Przed nami jawiło się 14 długich wagonów, w kolorze brudnego błękitu, z kratami oknach, ceratowych łóżkach i wielkimi, otwartymi oczami tysiąca patrzących się na nas ludzi. Oczywiście nastąpiła -chwila dla reportera; na peronie, w wagonie, przez kraty w oknach. No iIndie to na pewno bardzo biedny materialnie kraj, ale pełen wewnętrznego słońca i radości. Nie mniej widoki z okien pociągu były dość przygnębiające. Zupełna bieda, całe rodziny mieszkające wzdłuż torów, czasami pod gołym niebem. Mnóstwo malutkich dzieci, bosych, gołych, z nieustającym katarem, usiłujące zbierać kawałki węgla, snujące się bezpańskie, wychudzone psy i wszechobecne święte krowy, mające za nic wszystko wokół. Nasze myśli wypełniał smutek, przygnębienie i żal, że tak naprawdę nie jesteśmy w stanie nic dla nich zrobić. A być może oni zupełnie niczego nie oczekiwali. Wg swojej religii dla nich była to ich karma dana od Boga, dla nas beznadziejny brak zainteresowania ze strony rządu dla sprawy, mieszkających w tych warunkach ludzi.

Tak czy inaczej smutno. Ten smutek chyba najbardziej była widoczny w oczach malutkich dzieci, pojawiających się dosłownie wszędzie..

Noc w pociągu przysporzyła nam kolejnych wrażeń. Ania po raz pierwszy miała okazję lub przymus zaakceptować warunki lokalowe, Rafał dzielnie się trzymał. Nasze prycze stały się dla nas domem na kolejne 17 h. Nie było wyjścia, musieliśmy je polubić. I tak się stało, choć całą noc cierpliwie znosiliśmy koncert chrapania w różnej tonacji, jak również przesłuchiwania tysięcy dźwięków telefonów komórkowych. Zabezpieczyliśmy pod nogami nasze plecaki i z małymi przerwami dotarliśmy do Varanasi. Przerwy owe były dość szczególne, a mianowicie znaczącym był epizod wizyty małp w oknach naszego, i nie tylko naszego przedziału. Na jednej ze stacji zwierzęta nauczone widocznie tym, że podróżni zawsze dają coś do zjedzenia łakomym, małpim wzrokiem łypały w okna, a gdy tylko ruch w przedziale mógł oznaczać możliwość pojawienia się jedzenia, rzucały się ku nam. Na to zaś nie byliśmy tak do końca przygotowani a Ania w szczególności. Bliskie spotkania 3-go stopnia na pewno przeżyłaby małpa nie Anka...

Innym, bliskim ataku serca był nocny postój na stacji Looknow. Na peronach królowały szczury w niezliczonej dla nas ilości. Noc jedynie potęgowała nasze wizje. Kraty w oknach w tym przypadku nie stanowiły żadnego zabezpieczenia. Mogła nas uratować jedynie pewna ignorancja ze strony zwierząt. I na nasze szczęście tak właśnie się stało. Dla pewności zaszyliśmy się szczelnie w śpiworach i jedynie ciche popiskiwanie milionów pyszczków, przebijające się pomiędzy odgłosami nocnego życia na peronach, przypominało nam o tym co dzieje się na zewnątrz pociągu.

W trybie późniejszym podróż minęła w dość ciemnym, jeżeli chodzi o otaczające nas twarze, towarzystwie i ok. 7.40 stanęliśmy na świętej ziemi w Varanasi.

Poranek przywitał nas słonecznie, choć dość zjawiskowo, schowany za lekka poświatą mgieł. Oczywiście dość szybko zostaliśmy zauważeni i dość łagodnie acz cierpliwie prowadzeni w odpowiednim kierunku narzuconym przez „przypadkowego" naganiacza.

Równie zapewne „przypadkowo" poznany przez nas uprzednio w pociągu uprzejmy Hindus nieco się nami zaopiekował i skierował nas do postoju riksz.

Wyjście z budynku dworca było dość sporym przeżyciem, obfitującym w niezwykłe widoki tutejszych subkultur tragarzy, naganiaczy, policji, kierowców wszystkiego, co posiadało koła, biedaków, handlarzy, tłumu oczekujących na cokolwiek.

Niezwykłe. Kilka zdjęć, mała dyskusja na temat oczekiwanej z obu stron opłaty za przejazd, przyjęcia wciśniętej w garść wizytówki. No i ruszamy.

Dajemy się zawieźć do miejsca rekomendowanego przez Tatę, gdzie po krótkim targu i kilku nie przespanych nocach decydujemy się zostać w proponowanym lokum.

W cenie 10 $ za pokój mamy wspaniałą cisze, łazienkę z ciepłą wodą i wspaniały ogród, czystość i uśmiech kierownika.

Fakt, że nie szukaliśmy niczego innego, ale w obliczu obecności innych białych stwierdziliśmy, ze jest OK. I było.

Przedsiębiorczy Tata zaserwował nam darmową obsługę przewodnika, gdzie pokazał nam kilka fajnych zakątków miasta, choć pomimo dość dobrej znajomości zapędów takiego przewodnika, daliśmy się zaciągnąć do jego fabryki jedwabiu, który oczywiście był jednocześnie sklepem. Nie powiem, wspaniałości za tak naprawdę żadną cenę, ale my nie przyjechaliśmy tu na zakupy. Okazało się, że Tata swoje wyroby pcha metrami na rynek zachodni, w tym do Cepelii w Polsce. Zaiste, nigdy nie wiemy, na kogo człowiek trafi na szlaku. Co jednak było czymś dla mnie niezwykłym to fakt dziergania, w niskopiennej suterenie, całej belki fioletowego jedwabiu , drobnymi koralikami, cekinami i mnóstwem wszelkiego rodzaju pasmanteryjnymi gadżetami. A wszystko to w wykonaniu sprawnych rączek trzech dość młodych chłopaków.

W efekcie staliśmy się posiadaczami pewnych jedwabnych akcesorii wraz z zamówieniem na uszycie spodni dla Rafała. Kolejnym etapem podróży okazała się wizyta w sklepie ze srebrem, do którego udaliśmy się w towarzystwie Taty. Z góry było wiadomo, że jest to kolejny znajomy, ale i tu nie wyszliśmy z niczym. Tak wzbogaceni wróciliśmy do domu. I tu należy się słów kilka o ruchu ulicznym, gdzie właściwie panuje zupełny nieład. Natknęliśmy się po drodze na 3 duże skrzyżowania obstawione przez policję, ale i tu poruszające się swobodnie święte bydło potrafiło wniwecz obrócić cały wysiłek policjantów. Jeśli chodzi o ten gatunek zwierząt, to rzeczywiście jako świętym wolno im dosłownie wszystko. Chodzą gdzie chcą, stają, kładą się również w dowolnie upatrzonym miejscu. Ludzie natomiast nie starają się zrobić nic, co mogłoby taką krowę czy woła zdenerwować. Zupełnie zaskakującym jest widok leżącej krowy na środku skrzyżowania czy przechadzającego się majestatycznie bydła w ulicach o 1-metr szerokości, gdzie sam byk ma niewiele mniej w tzw. kłębie.

Sama jazda rikszą już podniosła nam poziom adrenaliny. Kierujący pojazdami nic sobie nie robią z jakichkolwiek zasad ruchu. Mijanki na ulicy są tak precyzyjne, że główną rolę grają tu milimetry zajmowanej przestrzeni. O ćwierć włosa tak można by było określić odległość między pojazdami jadącymi w tym samym lub przeciwnym kierunku. Zwykły europejczyk właściwie już może porzucić swoje prawo jazdy, tu nasze umiejętności skazują nas na porażkę na pierwszych 10 m., o ile w ogóle uda nam się włączyć do ruchu.

W dalszej części dnia spacerowym krokiem już sami obeszliśmy nabrzeże Gangesu, gdzie trwały całodniowe oczyszczające kąpiele, kremacje zwłok, kąpiel zwierząt, dzieci, mycie naczyń i pranie. I to wszystko w tej samej świętej rzecze na dł. 2km. Przerażająco zdumiewające.

Na wieczór Tata zaproponował nam obejrzenie koncertu tradycyjnej muzyki indyjskiej w wykonaniu lokalnego boys-bandu. Byliśmy już nieco zmęczeni a jednocześnie oszołomieni nutą w wykonaniu męskiego trio. Przed nami szykował się wczesny poranek na obejrzenie wschodu słońca nad Gangesem, czyli jakoś tradycyjna pobudka ok 6.00 rano ( jak to na wakacjach), tak że jak lubię muzykę wszelkiego pokroju, tak to był już gwóźdź do trumny Właściwie to prawie zasnęliśmy. Koncertujący w liczbie 3 chyba nic sobie nie robili z naszego prawie nieprzytomnego wzroku i 2h walili w bębny i szarpali w struny dziwnych instrumentów. Oczywiście chcieli z nas skasować niewyobrażalne fundusze, ale dostali połowę, co nam zdecydowanie poprawiło raczej nasze nastroje.

Poranek był okrutny nasz 3 dzień wakacji. Znów zaczynał się od dźwięku budzika. A że wstaliśmy na rozbrzmiewającą muzykę komórką Anki, melodia „Facet to świnia" była rozpoznawalna już w 3 pierwszych tonach. No ale tuż po 6:30 siedzieliśmy w szarej łódce, z lekko przesiąkającym dnem. Nie powiem, wschód słońca nad Gangesem to rzeczywiście mistyczne przeżycie pośród codziennej oczyszczającej kąpieli setek pielgrzymów, nieustającej kremacji coraz to nowych zwłok w otoczeniu rodziny, porannego prania i porozkładanych wszędzie rzeczy do wyschnięcia, zabawa dzieci w wodzie, czy porannej dziękczynnej modlitwy. 2h obserwowaliśmy budzące się do życia wybrzeże Gangesu w promieniach wschodzącego słońca.

Do tej pory znałam ten widok z filmów i zdjęć, a teraz sama uczestniczyłam w tym wszystkim.

W dalszej części dnia postanowiliśmy nieco bliżej poznać starsze dzielnice miasta. Wycieczka raz po raz to nabierała charakteru ulicznego handlu, reporterskiego oka rejestrującego, co ciekawsze obrazki, słów zachwytu i odrobiny smutku nad panującą wszędzie biedą. Jak zwykle stanowiliśmy niebywałą atrakcję zapuszczając się w co odleglejsze rejony, ale tak jak wszechobecne święte krowy niewiele sobie z tego robiliśmy. Powrót do hotelu był jednocześnie oczekiwaniem na krawieckie popisy mistrza igły z zakładu naszego Taty. W napięciu oczekiwałam na powrót Ani i Rafała. Pierwszy wrócił Tata. Pomyślałam, że chyba tak gładko nie poszło. Jak się okazało spodnie poszły do przeróbki, a szale nie miały frędzli. Odpuściliśmy temat. Popołudniowa sjesta stanowiła pożegnanie z naszym pierwszym domem na obczyźnie.

Ok. 18:00 wyruszyliśmy w kierunku dworca autobusowego, gdzie nieznany pojazd miał zabrać nas nocą na granicę Nepalu.

Rozstanie z Indiami uczciliśmy kolacją w towarzystwie szczura na lokalnym PKS'ie, z którego mieliśmy odjechać w nieznane rozklekotanym autobusem gdzie na 40 możliwych miejsc jechało ok. 65 osób. Stan techniczny wskazywał na możliwość zabrania jedynie 30. Wojna o miejsca była od samego początku. Miejsce gdzie wraz z fragmentem podłogi było zajęte przez nasze plecaki stało się kością niezgody polsko-indyjskiej. Niestety z początku nieuprzejmy hindus przegrał opór, ale już po godzinie wszyscy mieli miejsca siedzące. Nocny przejazd przez północne Indie był swoistym Bawół - trophy, na wątpliwej jakości drodze. Wspinając się nieco nad poziom morza, zaliczaliśmy po drodze wszelkie doły, dziury, a kierowca urządził sobie wyjątkowy rajd Formuły 1.

I tak z odbitymi nerkami, podskakującą głową i lekkim zaburzeniem błędnika o 6:00 rano zupełnej ciemnicy dotarliśmy na granicę. Tam dwóch nieustępliwych naganiaczy dopadło nas i zawiozło na posterunek graniczny. Tam po krótkiej konwersacji i wymianie platonicznych uczuć w formie „Kocham Cię" w obu językach otrzymaliśmy zezwolenie na otrzymanie przepustek raju, za jedyne 30$, a za 100m znaleźliśmy się w Nepalu.

W pełnym już dniu odebraliśmy słono opłacone wizy jak zwykle padliśmy ofiarami oczywiście przypadkowo pojawiających się właścicieli - pasjonatów lokalnego PKS-u. Tym sposobem znaleźliśmy się w ponoć jedynym o tej porze minibusie zmierzającym do pierwszego punktu naszego programu. Royal Chitwan National Park w obrębie Teraju Środkowego. Jeszcze wtedy mieliśmy do czynienia z królewskim wydaniem parku, po kilku dniach, które stały się naszym bezpośrednim udziałem park został już tylko narodowy, w związku z przemianowaniem Królestwa Nepalu na Republikę. Lekkim targiem uzyskaliśmy cenę 210 RW, co wydawało nam się zupełnym rozbojem, ale zważywszy na fakt, że dzika przyroda już na nas czekała długo nie rozpamiętywaliśmy tej straty. Nie ujechawszy nawet 500m spotkaliśmy pierwszy i to nie jedyny patrol drogowy, który nas jedynie omiótł wzrokiem, dokonując wnikliwej kontroli pozostałych pasażerów autobusu, czytaj autochtonów. Jak się okazało słowa przestrogi rzucone przed odjazdem przez naszego Tatę zdawały się potwierdzać dość niestabilną sytuację polityczną Nepalu.

Trochę to żenujące, no ale cóż, dobrze, że to nie my średnio co pół godziny mieliśmy wyskakiwać z mini busa. Zanim przejechaliśmy pół drogi zaliczyliśmy 20 patroli, do których na drodze dostępu chroniły zasieki i barykady z kamieni. Inna formą opóźnienia naszej podróży była demonstracja w jednym z miasteczek, na rzecz jakiejś zacnej idei. I tak jadąc sobie kręta górską drogą, gdzie zasady ruchu drogowego zupełnie przeszkadzałyby kierowcom w fantazji jazdy na drodze, nas przyprawiały o chwilowe zawały. Takie dziwne zjawiska typu wyprzedzanie na „3-go" na zakręcie, na podwójnej ciągłej pod górę znane mi były z dotychczasowych podróży po Azji. Ale jeszcze nigdy nie kończyły się wypadkiem z naszym udziałem. Tym razem jeden z kolorowych tirów piął się pod gorę po zewnętrznej, czyli naszym pasem a tym samym zepchnął nas do rowu na poboczu. Nasz minibus wypadł z toru a my wraz z nim. Przeorana prawa strona busa, pęknięta chłodnica, blady strach na twarzach pasażerów i nasza dość zrozumiała bezradność, co dalej?

Jakkolwiek my uniknęliśmy większych obrażeń, ale gość siedzący na dachu lotem koszącym zaliczył upadek na pobliską polanę. Nie wyglądał najlepiej. My, no cóż wykładaliśmy nasze bagaże i i poczęliśmy się zastanawiać nad rozpoczęciem autostopu w Nepalu. Można powiedzieć, że w pewnym stopniu nam się udało. Po 10 min., kiedy mijały nas kolejne pojazdy nagle z zakrętu wyłonił się biały minibus z ekipa międzynarodową we wnętrzu. Biali ludzie głęboko zmartwieni widokiem od razu zaproponowali nam dalszą wspólną podróż.. To było jak zbawienie. W końcu wcale nie mieliśmy pewności, czy nasze ciężko wytargowane bilety przydadzą się gdziekolwiek indziej. I tak w wesołym gronie dotarliśmy do Tadi Bazaar, gdzie przesiedliśmy się do rowerowej rikszy i pomknęliśmy z prędkością obrotu łańcucha rowerowego nad Rapti Rivier. Tu czekały nas 2 dni swobodnego życia na wybiegu dzikich zwierząt i urzekająca przyroda, wspomagana uśmiechem, przyjaźnie nastawionych mieszkańców doliny. Chwilę przebieraliśmy w noclegach, w końcu zdecydowaliśmy się na folkowy domek z bambusowym dachem,. Rzuciliśmy bagaże, zapoznaliśmy się z sąsiadem a notabene właścicielem pobliskiego Camp, i ruszyliśmy na podbój miasteczka. Tam poczyniliśmy pierwsze zakupy pamiątkowo-pocztówkowe, staliśmy się na 2 h posiadaczami lokalnej produkcji rowerów.

Wyruszyliśmy na penetrację pobliskich wiosek. Bardzo szybko staliśmy się punktem zainteresowania mieszkańców okolicznych glinianych domków, którzy chętnie poddawali się sztuce fotograficznej. Krajobrazy były przepiękne, wspaniała dżungla otaczała Rapti River, na jej brzegach rolnicze osady przerabiały kolejne akry żyznych ziem. Swobodnie poruszające się bydło raz po raz spowalniało naszą eskapadę, ale była to też chwila na krótkie, oryginalne ujęcia.

Co prawda po przejechaniu pierwszych 2 km zgubiliśmy Ankę, ale po krótkich poszukiwaniach porzuciwszy rozpacz stwierdziliśmy, że wie gdzie ma wrócić do domu. Tak też było. Ok. 18:00 znów spotkaliśmy się przy składzie rowerów, dokończyliśmy zakupy i popadliśmy w ciemność. Jak się okazało z powodu niskich stanów wody generatory prądotwórcze odmówiły współpracy na jakieś 3h i tak do 9 wieczorem żyliśmy przy  świecach. Tak też spożyliśmy nasza kolację w nadrzecznym pubie nawiązując znajomość z odwiedzającymi już kolejny rok te rejony motocyklistami z różnych zakątków świata. Drogę do domu rozświetlała nam posiadana czołówka. Ścieżka nasza przebiegała przez rzadki las, gdzie po jednej stronie jeden obok drugiego powstały Guest House'y, a z drugiej nieco zakonspirowane koszary wojskowe. Jako, że tą drogą poruszaliśmy się dość często, więc i żołnierze poczęli w ciemnościach rozpoznawać nasze sylwetki, dodatkowo oświetlając nam drogę.

Sielankowy nastrój popsuł nam wieczorem fakt braku ciepłej wody, ale i z tym sobie jakoś poradziliśmy rozgrzewając się Czerwonym Maoistą. Jednak kiedy o poranku owej obiecanej ciepłej wody nadal nie było szybko spakowaliśmy bagaże i przenieśliśmy się do naszego sąsiada. Tam omówiliśmy plan dnia, na, który w efekcie złożyły się:

-wyprawa do dżungli

-popołudniowa jazda na indyjskich słoniach w poszukiwaniu słynnych nepalskich nosorożców.

Wymarsz rozpoczęliśmy ok. 9.00. Jako pierwszy etap zaliczyliśmy godzinną przeprawę łodzią po Rapti River w poszukiwaniu tutejszych krokodyli. Efektem naszych bezkrwawych łowów były obserwacje dzikich kaczek i innych ptaków o wyjątkowo rzadkich kolorach i ubarwieniu. Po drodze naszym oczom ukazały się 2 wygrzewające się na piasku krokodyle, o długich chudych pyskach, które pomimo swoich nie największych rozmiarów przyprawiły Ankę o zawał. Nasz „rafting" zakończyliśmy na przeciwległym brzegu w okolicy dzielnicy małp. Raj - nasz przewodnik w dość niekonwencjonalny sposób oprowadzał nas po dżungli. „Szlaki", którymi się poruszaliśmy nie mogłabym nazwa nawet przypadkowymi ścieżkami. Właściwie przemieszczaliśmy się bez większego planu, podążając za odgłosami dziczy. I tak w pierwszej kolejności zaliczyliśmy spotkanie ze stadem małp Makaki, bardzo ładne zwierzęta o białych futerkach i czarnych pyszczkach, następnie do nas dołączyły kolejne stada innego gatunku małp - niestety nazwy nie pamiętam. Krążąc niemal w kółko dotarliśmy do jednego z sieci kanałów rozcinających puszczę. Tam w majestatycznej pozie zastaliśmy króla wód - wielkiego krokodyla -gawiala. Z 1-m odległości uwieczniliśmy jego postać, kiedy boj dla sprawdzenia jego reakcji dźgnął go bambusem. Nie trzeba było długo czekać. Gad zerwał się na 4 łapy, wyszczerzył [paszczę pełną wielkich kłów i obserwował nasze ruchy. A były wyjątkowo szybkie. Jednym susłem znaleźliśmy się w odległości ok. 10m z nadzieją, że nasze niedożywione ciała nie stanowią atrakcji kulinarnej. Raj wraz ze swoim pomocnikiem mieli niezły ubaw, my o kolejne doświadczenie z rajdu więcej. Jakieś 500m poniżej krokodyli przeprawiliśmy się ma drugą stronę rzeki po zwalonych pniach i rozpoczęliśmy obserwację tego samego osobnika już w bezpiecznej odległości, z na przeciwka. Towarzyszyły nam jeszcze dwa inne w wodach  kanału. Po półgodzinnym przedzieraniu się przez dżunglę spotkaliśmy naszych przyjaciół ze świata, z którymi dotarliśmy do parku, a którzy zmierzali dokładnie w przeciwnym kierunku. To spotkanie odbyło się już dość niekonwencjonalnym odcinku szlaku, którym podążaliśmy już do końca wyprawy. Po drodze natknęliśmy się na kolejne stado Makaków i jeleni przemykających między drzewami. W tak doborowym towarzystwie dotarliśmy do naszej mekki, gdzie czekał już na nas przewoźnik.

Z rajem wróciliśmy do naszego Camp'u, gdzie dokonaliśmy dalszej realizacji planów, a mianowicie mało wygodne safari na słoniach. Poprzez specjalne ku temu przygotowaną platformę znaleźliśmy się w drewnianym koszu na grzbiecie poczciwego słonia z gatunku indyjskich. Przejażdżka była tym bardziej męcząca im bardziej przesuwała się w czasie. Po godzinie pogoni za nosorożcami, z których były słynne te okolice wszyscy mieliśmy już spory zapas siniaków i otarć wszelkiego rodzaju. Jednak przeprawa przez rzekę, w pobliżu wylegających się na brzegu krokodylach, zabawa w berka z nosorożcami w puszczy, nieco złagodziło nasze cierpienia. Triumfalny powrót do domu uwieczniliśmy na kliszach, po czym po zachodzie słońca zjedliśmy ostatnią kolację w Parku Chitwan. Urządziliśmy sobie również krótkie rozmowy mailem z przyjaciółmi, po czym nieco z żalem zaczęliśmy się przygotowywać do porannego kursu do Pokhary. Ok 9.00 w okolicach mostu w sąsiedniej wiosce odjechaliśmy kolorowym autobusem ku nieznanym bezkresom Himalajów. Droga wiła się pięknym kanionem wzdłuż wielkiej Kali Gandaki, raz po raz rozcinając zbocza gór betonowanymi serpentynami dróg. Oczywiście obiecane 5h przyrosło do 8h z powodu mnożących się. w ilościach patroli na drogach. Nie mniej szczęśliwie w pełnym składzie dojechaliśmy wczesnym popołudniem do Pokhary, gdzie również mieliśmy już umówiony nocleg u przyjaciela Raja. Dla jego siostry mieliśmy tajemniczą przesyłkę, podobno lekarstwo a wyglądało na samogon, co oczywiście nie wyklucza wersji medycznej. W pełnej gali, taksówką hotelową przyjechaliśmy do całkiem sympatycznego hotelu w willowej dzielnicy. Kapryśnie wybraliśmy pokój i ruszyliśmy w stronę osławionego jeziora, gdzie w wodach odbija się majestatycznie wznosząca się nad miasteczkiem Annapurna. Przechodząc krętymi czystymi uliczkami natknęliśmy się na Polaka, co w naszej dotychczasowej karierze było zdumiewająco pierwszym takim spotkaniem. Chwila rozmowy wzbogaciła naszą świadomość o dość istotne fakty. Był piątek wieczór. W sobotę rano mieliśmy „zdobyć" Annapurnę o wschodzie słońca, potem rowerami wyruszyć do tybetańskich wiosek, jaskiń i podziemnego wodospadu Devi. Nadchodząca niedziela mieniła się sielanką nad brzegiem jeziora.

Niestety zapoznany krajan - od trzech lat mieszkający i pracujący w Chinach, a przebywający w Nepalu w celu zabawy na motolotni - rozwiał nasze wszystkie dotychczasowe plany właściwie jednym zdaniem - od niedzieli rano w kraju zostaje ogłoszony strajk generalny środków transportu i wszystkiego innego.

Wypadki potoczyły się bardzo szybko. W 1h potwierdziliśmy te nieciekawe fakty, skróciliśmy nasz pobyt w Pokharze do 1 dnia. W agencji turystycznej opracowaliśmy dość drogi plan działań na następny dzień i udaliśmy się na jogurtowo-owocową kolację.

Nieco przybici obrotem sprawy wróciliśmy do hotelu, gdzie z żalem powiadomiliśmy naszych gospodarzy o wyjeździe już następnego dnia. Powrót do pokoju zaowocował bliskim spotkaniem z naturą w łazience w postaci olbrzymiego pająka. Zdecydowanie żywy osobnik nic sobie nie robił z naszego przerażenia pomykając po ścianie. Dopiero interwencja jednego z pracowników hotelu pozwoliła nam na ostrożne skorzystanie z przyjemności tj. gorącego prysznicu i nie tylko. Bowiem niemałych rozmiarów owad usadowił się bezpośrednio za spłuczką, więc korzystanie z toalety i to tyłem do potencjalnego zabójcy mogło być dosyć ekstremalnym eksperymentem. Jak przystało na wakacje dzień rozpoczął się dźwiękiem budzika o 5.15. A już o 5.50 siedzieliśmy w umówionej poprzedniego dnia taksówce w drodze do miejscowości Sovrath gdzie mieliśmy ujrzeć wspaniały wschód słońca niemal nad szczytem Annapurny. Owszem wschód był Annapurnę musieliśmy sobie nieco wyobrazić, ale warto było. Potem w szalonym tempie zaliczyliśmy wodospad i wspaniałą jaskinię św. Kobry.  Fascynujące wrażenie, chociaż tempo było zabójcze. Jak się bowiem okazało ten pierwotny plan wyjazdu do Katmandu ok. 14 został dość znacznie przyspieszony o co najmniej 4h, ponieważ dość ryzykowne było zostać w Pokharze tydzień a i to nie było pewne, więc zgodziliśmy się na wcześniejszy wyjazd kosztem utraconych pieniędzy zainwestowanych w poranny objazd okolicy. Trudno, myślę że Nepalczycy ze swoją polityczną niepewności nie czuli się lepiej. I tak w wielkim pośpiechu ruszyliśmy do osławionego Katmandu. Widoki w czasie podróży zrekompensowały nasze cierpienia. Przepiękny kraj, natura ludzie. I wszechobecne zagęszczające się posterunki, z powodu których nasza podróż 5h rozrosła się do 8h. Nie mniej o jakiejś mniej istotnej godzinie dotarliśmy na miejsce i w okolicach Tamaku - głównego centrum noclegów dla białych i po długich poszukiwaniach ulokowaliśmy się w sympatycznym acz jedynym w rozsądnych cenach Guest House, w którym zamieszkaliśmy z przymusu na 4 dni.

Pobyt w Katmandu polegał na:

- zwiedzenie Durbar  Square - czyli centralnego  placu, na którym znajdowały się najstarsze zabudowania miasta, świątynie, mnogość posążków a to wszystko w otoczeniu plątaniny wąskich uliczek . Takie place zresztą można spotkać niemal w każdym mieście, co wynikało z tradycji zabudowy.

- świątynia Swayambhunath (Świątynia Małp) - gdzie w otoczeniu wiecznie głodnych małp zwiedziliśmy dość efektowną budowlę na szczycie wzgórza, stąd można by było podziwiać wspaniałą panoramę miast gdyby niezalegający grubą warstwą smog. Oprócz małp z fauny towarzyszyły nam gołębie, tutejsze wróble i straszliwie wynędzniałe psy o nieznanej nam przyczynie ich przerażającego wyglądu.

- z popołudnia, a był to poniedziałek, uderzyliśmy szturmem na największą w Nepalu Stupę w Bodnath. Najważniejsza i jedna z największych na świecie stup tybetańskich. Jako że było to tylko kilka kilometrów od centrum Katmandu to jakoś okoliczna komunikacja działała. Choć było to i tak wbrew regułom gry, które od kilku dni egzekwowali Maoiści.

- kolejny dzień rozpoczęliśmy powrotem na Durbar Square w celach poznawczych wnętrz muzeum pałacowego, dziś otwartego. Robi wrażenie podobnie, jak kolekcja zdjęć z czasów panowania ostatniego króla, która nam tylko pomoże uświadomić jak wielka jest przepaść pomiędzy królem i jego najbliższych urzędników a licząc też zwykłych ludzi. Jak na ten mały kraj to dysproporcje były aż nadto widoczne. Przepych królewskiego dworu, zażyłe kontakty z angielskim zwierzchnikiem, wyprawy, podróże...

- popołudnie rozpoczęliśmy rozpoznawaniem sytuacji gospodarczej kraju. Nadal nie było wesoło. Już wcześniej poczynione obserwacje zamieszek w kraju nie napawały optymizmem. Kolejni zabici, kolejne doniesienia o pogarszających się efektach konfliktów. I wcale nie było powiedziane, że 7 dni strajku to będzie koniec. Jutro tj. 8 lutego 2006 roku zostały zaplanowane powszechne wybory elekcyjne, jakich nie było od siedmiu lat. To też było punktem sporów między rządzącym królem i jego armią a bojówkami Maoistów i całej reszty ludu niezadowolonego z rządów autorytarnego monarchy. Stolica zapełniła się nowymi posterunkami ulicznymi i patrolami służby miejskiej. Czuliśmy się osaczeni, ale jeszcze nie podejrzewaliśmy, jakie konsekwencje mogą nieść za sobą owe wydarzenia. U zaprzyjaźnionego taty od internetu, pralni i wszelkich ulicznych wiadomości zamówiliśmy rezerwację na jedyny pewny środek transportu, jakim był samolot. Tata poszperał po znajomych i za 100$ od osoby zaoferował bilety do wolności. Kontrolnie sprawdzaliśmy ofertę, która ku naszemu zdziwieniu okazała się uczciwa, bo najtańsza na rynku środowych odlotów. Weszliśmy w to z bólem budżetu, ale wizja zamieszek w dniu wyborów, a co dopiero po nim nie stanowiło atrakcji do pozostania w Nepalu.

Po zakończonych pertraktacjach dotarliśmy na rozpoznany wcześniej dworzec autobusowy w celu dotarcia, do Bhaktapur - historycznego dziedzictwa kultury Nepalu, dlatego też od wszystkich przyjeżdżających do miasta pobiera się opłatę w wysokości 750Rs. Od XIV do XVI w. Bhaktapur był stolicą kraju w Dolinie Katmandu

No i tutaj oniemieliśmy to jest prawdziwa perła architektury. Wspaniałe stare miasto na wzgórzu otoczone zielonymi polanami uprawnymi i snującymi się stromo uliczkami, pełnymi wspaniałych ceramicznych wypieków tutejszych garncarzy. Niezwykła jak dla miast cisza i jedynie gwar dzieci wracających ze szkoły. Naprawdę wspaniałe popołudnie.

Wieczorny powrót do Katmandu polegał na wizycie u Taty w celu odebrania pozostałego prania i obiecanych biletów na kolejny najdroższy mój lot świata za 103 dolary za 1h lotu. Jak dotąd nie został pobity nasz rekordowo drogi lot na Wyspy Zielonego Przylądka również 100$ za 50min. W zamian za szklankę wody i cukier na koszt firmy.

W kolejności odwiedziliśmy Internet, dokonując po drodze zakupów turystycznych w postaci 2 windstopperów i spodni. Nasyceni Nepalem wysłaliśmy ostatnie wojenne doniesienia do rodziny i znajomych, zakupiliśmy pamiątkowe gadżety i udaliśmy się do naszego hotelu, gdzie nocą snuliśmy wspomnienia z pobytu w tym pięknym kraju. Poranek bez dźwięku budzika rozpoczęliśmy wzorowym pakowaniem wszelkich dóbr i oczekiwaniem na jedyny środek transportu poruszający się po ulicach Katmandu w okresie wyborów, a mianowicie Airport Bas. Co za rozczarowanie gdy w obliczu tak niesprzyjających warunków przyrody musieliśmy korzystając z najdroższego sposobu opuszczenia granic Nepalu czyli samolotu to jeszcze zdarli z nas po 1$ za łaskawe dowiezienie. No cóż w każdym innym przypadku i jakiejkolwiek odmowie czekała nas ewakuacja na piechotę do o 10km oddalonego lotniska -  Tribhuvan International Airport.

Nie wznosiliśmy większego sprzeciwu niż pogardliwy wzrok na całokształt sytuacji. Na lotnisku czekała nas kolejna wspaniała rzecz w postaci 20$ podatku lotniskowego, niezbędnego do wyjazdu z tego kraju. Opłaty dodatkowe w związku z pojawieniem się w Nepalu zamknęły się tylko w kwocie 160$. Great.

Zważywszy na fakt, że w związku z ogłoszonym strajkiem kiepsko zaczęło się również dziać na rynku handlowym. Z każdym dniem odnotowywaliśmy fakt coraz mniejszej liczby otwartych sklepów a w dniu wylotu i za razem elekcji to już w ogóle nie działało nic. A zatem mało najedzeni z wieczora, nie wiele z rana oczekiwaliśmy lotu jak nigdy, ze względu na wizję kolacji. A to jak złość oddalało się z każdą godziną, zwłaszcza z tą, w której odwołali nam lot, przerzucając go godzinę później. Gwoźdź do trumny

Z okien sali odlotów obserwowaliśmy życie na płycie lotniska. W międzyczasie wprost z pasa startowego nr 2, poprzez podstawione schody, odprawiono pasażerów lotu do Kataru. W tej samej chwili, tym samym pasem przespacerowała się tutejsza Mama z odkurzaczem, zmierzająca w stronę naszego samolotu, którym okazał się wielki Boeing 767 Nepalskich Królewskich Linii Lotniczych. Długo oczekiwany powrót do Indii zaczynał jawić się w realnych szansach.

Od godziny 17 stado ludzi wraz z nami zostało przewiezione lotniskowymi busami jakieś 50m do samolotu, który z namiastką zrekompensował nam długie oczekiwanie. Na wys. ok. 10tys. m zjedliśmy naszą najdroższą kolację w czasie tej wyprawy, upajając się widokami o wspaniałych szczytów Himalajów. Gór, których pomimo zapewnień przewodnika niestety nie udało nam się zobaczyć w lustrze wody jeziora Fewe. Z lotu ptaka natomiast wyglądały jeszcze piękniej. Nieodparta chęć zdobycia choć połowy wysokości choć jednego z 8-tysiączników powróciła na nowo.

Na pewno tak będzie.

Zbliżyliśmy się do Delhi. Pod nami rozciągała się gama świateł wielkiego miasta. Nocne lądowania w wielkich miastach mają zdecydowanie niezwykły urok. Kompozycja oświetlonych dróg, domów wyglądała jak zatopiony labirynt. Tak było i tym razem. Pełni wrażeń oczekiwaliśmy niecierpliwie na moment lądowania. Potem wypadki potoczyły się bardzo szybko. Zdeterminowani czasem z ciekawością czekaliśmy na bagaż, zdobywając w tym czasie informacje, co do dalszych losów wyprawy. W znany już sobie sposób w okienku rezerwacji biletów PKP dowiedzieliśmy się, że są jeszcze szanse na nocny pociąg do Jajpur, choć uprzejmy Tata nie mógł już nam sprzedać biletów, polecił jednak szybki kurs na dworzec Old Delhii, w celu nabycia przepustek na dalszą drogę. Co rychło uczyniliśmy. Airbusem, w którym bardzo przyjacielsko nastawiony kierowca nas objąć opieką. Zajechaliśmy w okolice dworca. 500m pieszo do głównego wejścia wywoływało lawinę dziwnych spojrzeń, że w takiej formie „biały" przedziera się nocą przez ulice Delhi. Kolejnym miejscem gdzie wzbudziliśmy małą reakcję była sala dworcowa z widokiem kas, do których ustawiło się kilka milionów rządnych kolejnych przygód. Nauczeni doświadczeniem najpierw postanowiliśmy zasięgnąć języka w której kasie, w którym okienku możemy nabyć drogą kupna bilety do Jajpuru. Okazało się, że należy przejść kolejne 200m, do podobnych pomieszczeń. Chwilę błąkaliśmy się pośród paczek, ludzi, zwierząt i innego dobytku aż w końcu trafiliśmy pod właściwe okienko. Utrzymanie miejsca w kolejce nie było łatwe. Chęć podróżowania w Indiach jest tak wielka, że wielkie tłumy cisną się do kas w sposób nie opanowany, zupełnie jakby podróże te były w gratisie dla ludu od rządu, a raczej tak nie jest.

Raz przegrałam walkę o byt, ale wizja pozostania w tym przeludnionym miejscu dłużej, skutecznie mnie zdeterminowała do krótkiego monologu w języku polskim, ze stanowczym zdaniem ustawienia się równej kolejki gdzie zajęłam 1 miejsce dokonując zakupu jak się okazało ostatnich trzech miejsc w pociągu. To był cud, jeden z wielu jakie się przydarzyły w takich dniach a przysłowie o znamienitej wyższości szczęścia nad rozumem nabrało mocy. Miły, przystojny gość w dworcowym okienku, przy zakupie biletów, zapytał się o wszystkie dane dotyczące mojej osoby i ukontentowany historią życia wręczył mi cenne bilety z uroczym uśmiechem.

Jechaliśmy dalej.

W krótkim oczekiwaniu na pociąg, towarzyszyły nam stada szczurów, biegających luzem po torowisku, niezliczona ilość paczek, tobołków, worków i całe mnóstwo uroczych podróżnych w przewadze mężczyzn.

O 22.00 rozpoczęliśmy kolejny etap naszej podróży. W gronie ludzkim wszelkiego rodzaju i wieku, tonów drapania, kilka pomniejszych kłótni i innych drobnych atrakcji lekko niedospani o 4.45 czym prędzej wypadliśmy z pociągu Jajpurze. Wokół panowały ciemności, ukrywające przed nami wszelkie atrakcje obcego miasta, z którym wiązała nas niebywała historia, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy.

Chwilę to trwało zanim w towarzystwie Taty znaleźliśmy odpowiadający nam hotel, krążąc po opuszczonym już budzącym się ze snu mieście. Ostatecznie ok.6.00 w kolejnym hotelowym pokoju rzuciliśmy się na łóżko odrabiając zaległy sen.

Ok. 9.00 wróciliśmy do życia i po odświeżającej kąpieli i śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie słynnego z czerwonych domów miasta.

I w istocie docierając rowerową ulicą do jednej z głównych bram starego miasta, stanęliśmy w samo południe z piękną architekturą różnych domów okalających wąskie uliczki tworzące wspaniałe tło dla licznych domów i sklepów pełnych indyjskich wspaniałości wszelkiej maści od wszelkich tekstyliów począwszy na biżuterii i lokalnych wyrobach skórzanych skończywszy.

Zanim znaleźliśmy się na głównym placu z ciekawości zwiedzaliśmy pałac królewski z pobliskim obserwatorium astronomicznym, okoliczne świątynie i okoliczne zabytki na naszej drodze. Zdjęciom nie było końca.

Wędrówkę po uroczych uliczkach miasta toczyliśmy swobodnym krokiem, bez pośpiechu, co chwila przystając przy zachęcających wystawach przydrożnych sklepików. Ania zapragnęła bowiem posiąść białą bluzkę z cienkiej bawełny, zdobionej motywami indyjskimi. Poszukiwaniom nie było końca. Aż wreszcie dotarliśmy do jednego z licznych sklepów, gdzie wreszcie udało się takową znaleźć.

Efektem takowej wizyty były.

-niekończące się rozmowy ze zwiększającym się z minuty na minutę gronem zainteresowanych autochtonów

-wspaniałe polowe negocjacje cen w wykonaniu Ani i Rafała

-umówione wieczorowe spotkanie z tubylcami w zamian za „niską" cenę którą podejrzewam że i tak była słono przepłacona.

Po tych rewelacjach, brnąc w zagęszczającym się tłumie, nabyliśmy jeszcze kilka podarunków i klapki z wielbłądziej skóry dla mnie, które uprzejmy straganiarz wykonał niemal na moich oczach. To zdecydowanie oryginalne rękodzieło. W towarzystwie ok. 30 wyrostków obejrzeliśmy 40 kolejnych sklepów i wyniku rozmów dowiedzieliśmy się przyczyny takich tłumów na ulicach Jajpuru. Jak się okazało staliśmy się mimowolnymi uczestnikami największego święta muzułmanów obchodzonego corocznie z wielką pompą.

Parady, pochody, śpiewy, tańce a wszystko to w wykonaniu męskiej części społeczeństwa. Muzułmańskie kobiety tradycyjnie zajmowały okoliczne schody, podesty, kamienne gzymsy, obserwując głośny korowód.

Owe wszelkie efekty dźwiękowe nieco przerosły nasze możliwości słuchowe i w pewnym momencie poddaliśmy się ewakuacji do pobliskiego parku.

Słowo park nabrało nowego znaczenia, bowiem jego istotę stanowił zielony kolor ziemi, z kilkoma nieznacznymi wzniesieniami i dosłownie kilkoma pięknie kwitnącymi rododendronami. Wszelka zaś powierzchnia była zajęta przez grupy grające w narodową grę, czyli krykieta..

Nie mniej i tak było tu ciszej, czyściej i dało się nam w efekcie odpocząć. Ok. 17.00 udaliśmy się w drogę powrotną do hotelu, mając na uwadze spotkanie z przedstawicielem lokalnej inteligencji. Po drodze zatrzymaliśmy się przy dworcu w celu nabycia zarezerwowanych biletów do miejsca zwanego Jodpurem, który stanowił kolejny etap naszej podróży, jak na ten moment. Nie podejrzewaliśmy, że jeszcze tego wieczoru wszystko niedługo ulegnie niewielkiej metamorfozie. Mając cenne bilety wyruszyliśmy w stronę hotelu, gdzie ku nowemu zdziwieniu oczekiwali nasi znajomi ze sklepu. Hmm... wieczór był bardzo przyjemny, choć rozpoczął się zagadkową, godzinną podróżą poza miasto na obiecaną kolację. Nieznana droga nieco nam się dłużyła i wzbudzała w nas cichy niepokój z każdym kilometrem. W końcu dzięki zapewnieniu naszych znajomych, że wszystko jest ok, dotarliśmy do tutejszego skansenu, gdzie w towarzystwie wielu dość bogatych obywateli Indii spędziliśmy miłe 4h. Jak się okazało jest to bardzo popularne miejsce, gdzie przyjeżdża cała masa spragnionych historii rodzin z dziećmi. Ku uciesze niektórych na wielu hektarach spacerowały wymalowane słonie, jeździły zaprzęgi konno-bawole, trwało nieprzerwanie przedstawienie taneczne na jednej z wielu scen. Po zwiedzeniu tych niebywałych w naszym otoczeniu nieco kiczowatych atrakcji udaliśmy się na tradycyjną kolację w jednej z tutejszych restauracji. Po turecku, na ziemi pośród mnóstwa autochtonów spożywaliśmy lokalne dość pikantne dania złożone z ryżu, placków, kilku różnych rodzajów sosów, czegoś słodkiego, warzyw przyrządzonych w przeróżne sposoby i wody. Wszystko razem całkiem znośne, choć gdzieś w głębi żołądka tęskniliśmy już do naszej polskiej kuchni. Powrót został ukoronowany łykiem dość wątpliwej jakości rumu z wodą. Do hotelu dotarliśmy grubo po północy i pełni wrażeń i na pewno umocnionymi w znajomości stosunkami polsko-indyjskimi. Poranek przywitał nas przepięknym słońcem. Przed nami była wspaniała wspinaczka do górującego nad miastem kamiennego Tiger Fort. Jako całodniową przejażdżkę wynajęliśmy sympatycznego młodego człowieka z jego tuk-tukiem, który dowiózł nas do wąskiej, krętej drogi na zboczu wzgórza. Brukowaną aleją wspinaliśmy się do 20min do bram fortu. Dość wcześnie, bo ok. 10 rano mogliśmy podziwiać w samotności wspaniałe mury niegdyś wspaniałej budowli. Dziś głownie zamieszkiwały tu małpy a niewielkie prace remontowe świadczyły o pewnym zainteresowaniu władz miasta w temacie utrzymania świetności tego zabytku dla potomnych. A ci ostatni pozostawali obojętni na ów fakt, bowiem już w południe zaczęły ciągnąć tu pielgrzymki spragnionych odpoczynku autochtonów. W pobliskim odrestaurowanym już patio zrobiliśmy sobie krótką przerwę, wygrzewające się na metalowych ogrodowych krzesełkach. Wróciliśmy do miasta i z naszym kierowcą ruszyliśmy na zwiedzanie jeszcze kilku innych atrakcji Jaipuru. Na naszej drodze pojawił się zamek na wodzie, ferma słoni i małe rzemieślnicze zakłady jubilerskie.

Efektem tej wędrówki okazały się kolejne porcje zdjęć , kilka sznurków granatów, które zakupiła Ania. W chwilę potem dotarliśmy do sklepów naszych znajomych, gdzie ku obopólnej radości rozwijaliśmy więzy przyjaźni. Czas płynął, zbliżał się czas pożegnań, o 17.00 mieliśmy pociąg do Jodhpuru.

Na godzinę przed odjazdem znaleźliśmy się w biurze rezerwacji biletów. Wg rady Shyama postanowiliśmy nieco zmodyfikować nasze plany i wyruszyć bezpośrednio do Jaisalmer. Zmiana ta jednak zaowocowała przedłużonym pobytem w Jaipurze, bowiem następny pociąg wyruszał o północy. Szybkim ruchem Anka wyjęła telefon i uprzejmie doniosła naszym nowym znajomym o owym fakcie..

Dzięki czemu spędziliśmy wieczór w ich towarzystwie w tutejszym fastfoodzie - notabene bardzo smacznym, po czym z honorami zostaliśmy odwiezieni na dworzec.

Drogę do Jaisalmer upłynęła nam w towarzystwie znanego już dźwięku chrapania, rozmów dzieci z sąsiednich łóżek i wspaniałych widoków za okien. A krajobrazy zmieniały się zgoła co kilometr. Wjeżdżaliśmy w strefę pustynnych obszarów północno-zachodnich Indii. Wszelka roślinność ustępowała miejsca coraz bardziej pustynnym terenom, gdzie tylko z rzadka pojawiały się pojedyncze drzewa czy małe skupiska krzewów. Tym bardziej w tym całym piaskowym i suchym krajobrazie, niektóre oazy uderzały zielenią roślin i granatem tafli wody. Ok. 13.00 w sobotni, lutowy dzień dotarliśmy do sławnego kamiennego miasta, na pustyni otoczonego nie mniej znacznymi wydmami Sam. Na godzinę przed wyjściem z pociągu na przedostatnie stacji pojawiło się kilku autochtonów, którzy okazali się jednocześnie właścicielami tutejszych hoteli, a którzy już w drodze próbowali zwerbować do siebie część turystów, zmierzających w poszukiwaniu nowych przygód na pustyni. Tak też i my zostaliśmy przez takowych gości zaatakowani, nie mniej ich propozycja była godna uwagi w porównaniu z tym, co proponował przewodnik. Korzystając z oferty, prosto z pociągu zostaliśmy zabrani jeepem do hotelu. Fakt ów był dość wygodny, gdyż po 13h jazdy pociągiem w 30 stopniowym upale z opcją sauny piaskowej, było to jak zbawienie.

W hotelu po ustaleniu pewnych faktów dotyczących naszego pobytu, z nieukrywaną rozkoszą korzystaliśmy z zimnego prysznica. Po tym pozostała nam tylko wycieczka do pobliskiego fortu, który królował nad przedmieściami, a którego mury nabierały wspaniałego czerwonego koloru od zachodzącego słońca.

Minęliśmy pierwszą bramę prowadzącą na pewien rodzaj dziedzińca. Następnie pnąc się stromo po kocich łbach dotarliśmy do głównej bramy, która otwierała przed turystami wspaniałości kamiennych uliczek, otoczonych niskimi piaskowymi kamieniczkami, z których okien i drzwi wylewały się wręcz rękodzieła lokalnych mistrzów tkactwa, garncarstwa, szewców itp.

Wszystkie te cuda tworzyły wyjątkowy, kolorowy korowód, dekorując wnętrza kamiennego miasta. Każdy zakamarek, fasada domu, siedzący w drzwiach staruszek, spacerujące spokojnie krowy tworzyły niezwykle zjawiskową atmosferę tego miejsca .Pełni wrażeń zasiedliśmy na chwilę na tarasie widokowym, skąd w ciszy mogliśmy podziwiać niezwykłą pustynną okolicę, gdzie w tak nierealny sposób powstało tak wspaniałe miasto, wydzierając dla siebie część niczym niewzruszonej pustyni.

Miasto, jak co roku szykowało się do obchodów Święta Pustyni a my wraz z nim. Po wspaniałej kolacji w jednej z licznych restauracji wróciliśmy do hotelu, gdzie zaczęliśmy przygotowanie do jutrzejszej wyprawy na pustynię. Nastąpiła eliminacja zbędnego bagaż tak, że w efekcie każdy z nas miał w posiadaniu mały plecak wypełniony szczoteczką do zębów, koszulką na zmianę, minimalnej wielkości ręczniczek, paczkę towarzyszącą nam od początku chusteczek wilgotnych dla dzieci "Bambino", tic-taki, aparat fotograficzny, 1 wspólna pasta do zębów, skarpetki + bielizna, coś na sen i tak dla zdrowości tzw. piersiówka z zarobionym spirytusem, czyli nam opatentowany jako Czerwony Maoista.

Pozostałe rzeczy wraz z całym prowiantem został nam przyobiecany na miejscu spotkania z naszym przewodnikiem. Noc- gorąca jak nie na pustyni, bo jeszcze w hotelu - była dość krótka. I tak to na wakacjach zdarzyło się nieraz że pobudkę mieliśmy o 5.00.  Po śniadaniu, w towarzystwie jeszcze dwóch Australijek, pomimo wczesnej jeszcze pory już w pełnym słońcu i upale ok. 7.00 rano klimatyzowanym jeepem odjechaliśmy w siną, piaszczystą dal. Droga zajęła nam ok. 30min, po czym w osłupieniu, rosnącym z każdą chwilą oczekiwaliśmy dalszego ciągu wypadków. Kazano nam na środku kamienistej pustyni wysiąść i przenieść się w jej głąb. W głąb ziejącej śmiertelnym żarem pustyni.

A więc była pustynia, my, góra bagażu, kilka butelek wody, znikający na horyzoncie pick-up, 2 telefony z zasięgiem i pytanie co dalej?. Spowite żarem sekundy płynęły wolno, a równie wolno na horyzoncie począł majaczyć dziwny obraz na horyzoncie obraz złożony z 5 wielbłądów i trzech przewodników. W miarę urzeczywistnienia się tego mirażu odzyskiwaliśmy równy oddech, a szanse na przeżycie gigantycznie wzrosły.

Jak się w końcu okazało był to nasz dobytek na kolejne dwa dni, wraz z dachem nad głową, do spania, kocami do przykryć , wiktem i opierunkiem. I wszystko to na garbach 4 dorosłych wielbłądów i jednego młodzika.

Jeżeli jeszcze kiedyś marzyłam o spędzeniu życia na karawanie na grzbiecie takiego zwierza tak dziś mam już skorygowane plany na życie. Chyba trochę nie dałam rady. Z początku było fajnie, egzotycznie, aż za......

Dość, że po kilku godzinach z przyjemnością zsiadłam i parę dobrych kilometrów pokonałam pieszo. Na pustynnym szlaku trafiliśmy z początku na wodopój dla wielbłądów, gdzie w otoczeniu wyrosłych nagle z pod ziemi, dzieci zrobiliśmy sobie planowany popas. Tutaj też mieliśmy okazję zażyć kilka minut ochładzającej kąpieli przy pobliskiej studni, która z drugiej strony pełnią rolę pralni ręcznej. I to dosłownie oczywiście w wykonaniu kobiet i dzieci.

Ruszyliśmy dalej w bezkres pustyni. Ciepły pustynny wiatr wysuszał nasze ciała, lejący się niczym strumień wodospadu żar z nieba, zabarwiał skórę na brązowo, obite od drewnianych siodeł pośladki dość skutecznie przypominały nam o realnym wymiarze naszych marzeń. Podróż trwała a cel był daleki, zmierzaliśmy na festiwal Pustyni, gdzie z resztą zbliżały się rzesze ludzi i zwierząt ich niosących. Im bliżej było słynnych wydm Sam, tym bardziej gęstniała ludzka atmosfera wokół nas. Nie byliśmy sami, ale samotna przeprawa na grzbiecie wielbłąda uczyniła z nas już wytrawnych jeźdźców, tak że pod koniec biegu wręcz wyprzedzaliśmy na szlaku tych mniej wprawionych w podróżowaniu.

W tak radosnych nastrojach dotarliśmy do miejsca naszego noclegu. Na skraju pustyni Sam rozbroiliśmy nasze wielbłądy, zorganizowaliśmy swoistą oazę pośród piaskowców posileni wspaniałą kolacją udaliśmy się w głąb pustyni, aby za uczestniczyć w wesołych, głośnych obchodach Święta Pustyni a zarazem Festiwalu Turbanów.

Kolejno zaliczyliśmy wyścig wielbłądów, konkurs wiązania turbanów, festiwalu męskich chórów a wszystko to we wspanialej scenerii zachodzącego słońca nad wydmami Sam. Ciemność wieczoru zastała nas na początku w pośrodku piasków. Na dodatek Rafał z Australijczykami zdążył zgubić azymut i pochłonęły ich egipskie ciemności. Wznoszący się wolno księżyc pozwolił nieco optymistyczniej spojrzeć na wizję zbliżającej się nocy. Śmiem jednak twierdzić, że z nie małym szczęściem dotarliśmy z Asią do obozu. Wymianą sms-ów  naprowadziliśmy również pozostałych, którzy jak się okazało przypadkiem obrali zupełnie inny kierunek.

W samym obozie nie obeszło się bez lekkiego stresu - zamieszania.  Jak spod ziemi a raczej spod wydmy pojawił się samozwańczy strażnik pustyni pytając o jakieś dość wirtualne pozwolenie rozłożenia biwaku na wydmie. My - obcy siedzieliśmy cicho, nasi przewodnicy trzymali fason w rozwijającej się dyskusji. Strażnik upierał się przy jakichś wylegitymowanych karach i konsekwencjach tak beztroskiego noclegu, przewodnicy machali rękami, wskazując inne, równie nie legalne światła ognisk w okolicy. Strażnik odgrażał się jeszcze chwilę i zapowiedział się jeszcze za godzinę. Czas ten miał dać nam szansę na zebranie obozu i zniknięcie w piaskowej dali. Wizja spędzenia nocy na grzbiecie wielbłąda nie brzmiała optymistycznie. Natomiast długość owej godziny była imponująca. Nikt bowiem się już później nie pojawiła aż do świtu, kiedy obudzeni zapachem świeżych usmażonych omletów z dżemem, porzuciliśmy nasze derki na piasku.

Bez większego pośpiechu zebraliśmy nasz dobytek i ruszyliśmy na południe. Walka z pustynią była ciężka. Jak okiem ciągnąć nie tylko piasek, czasem kamień, gorący podmuch wiatru, niczym nie zakryte niebo z przerażającym wielkim słońcem, jakieś kości zwierząt, nasza obojętność i wspaniała kondycja wielbłądów. Ten mix pozwolił nam dotrzeć do kolejnej studni. A była to już druga tego dnia. Pierwsza niestety wyschła, tak jak wysychał nam optymizm na przeżycie. Nieco pokrzepieni świeżą kroplą dotarliśmy do miejsca pobytu. Kilka przesuszonych drzew posłużyło nam za oazę. Wielbłądy zostały puszczone na popas, my masowaliśmy sobie nawzajem zdrętwiałe części ciała, których przybywało. No cóż, ale to miejsce było również ostatnim dla naszej trójki etapem przeprawy. Będąc nieco pod presją czasu musieliśmy się pożegnać z zaprzyjaźnionymi Australijkami, przewodnikami i wielbłądami. Jak zwykle i znikąd pojawił się jeep, który zabrał nas do hotelu, gdzie zgodnie z umową mogliśmy odzyskać trochę kształtów pod prysznicem. Następnie zostaliśmy z honorami odwiezieni na dworzec PKP (wszystko wliczone w koszt pobytu na pustyni.). To był koniec przygody na piaszczystym bezkresie. Szkoda.

Pushkar .... Trochę się zastanawiałam co o tym miejscu napisać, bowiem towarzyszące zwiedzaniu wydarzenia swoimi konsekwencjami odbiły się zupełnie niespodziewanie po naszym powrocie do kraju....  Nie mniej jest to kolejne wspaniałe miejsce w kulturze Indii. Pushkar jest najświętszym miastem Radżastanu, słynącym z malowniczego (świętego) jeziorka i pięknej zabudowy wokół niego. Tutaj znajduje sie też jedyna w Indiach świątynia poświęcona Brahmie. W miasteczku obowiązuje pewnego rodzaju prohibicja, nie można tu spożywać alkoholu, zażywać narkotyków, ani jeść mięsa. Ale może właśnie te fakty sprawiają wrażenie, że znów można zatrzymać się w toczącym się wehikule czasu, ukryć się w cieniu wysokich drzew otaczających pomarańczową Świątynię. Wędrówkę, po obstawionych niczym przez straż stadami małp, uliczkach rozpoczęliśmy od wizyty w zakładzie fryzjerski a zarazem salonem masażu. Coś niebywałego. Chwila relaksu zupełnie oderwała nas od rzeczywistości, aż zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie zostaliśmy poddani jakimś obrzędom woo doo. Skończyło się jednak na wspaniałym samopoczuciu i kilku cennych wskazówkach na temat zdrowia. Nie pierwszy raz podróże kształcą... następnie udaliśmy się w kierunku sławionej Świątyni Brahmy. Było słonecznie, gorąco, mistycznie...  Wracając do hoteliku w ciszy kontemplowaliśmy spokój jaki w nas tchnął spacer po świętych kamieniach brukowanych ulic. Plany wieczornej kolacji zostały uatrakcyjnione wizytą naszych znajomych jubilerów z Jairpuru. Chyba nie do końca planowaliśmy taki rozwój sytuacji, ale był to znaczący w zachodniej kulturze 14 lutego, czytaj dzień wszech zakochanych i tym sposobem zostaliśmy uraczeni dodatkowym towarzystwem... znajomość jakkolwiek nie specjalnie uciążliwa zowocawała również docelowym, bezpłatnym powrotem wypasionym jeepem do Jaijpuru. To się niewątpliwie opłaciło, bowiem stamtąd mieliśmy się w planie udać się bezpośrednio do Agry. Miejsc wędrówek i pielgrzymek wszystkich, którym Taj Mahal kojarzy się z niezgłębionym oddaniem, uczuciem miłości, pięknem i architektonicznym rozmachem...

Nieco łączonym transportem (długą samą podróż w połowie przebrnęliśmy w sypialno-siedzącym Autobusie, a w połowie w wersji leżącej w kojach piętrowego jelcza) dotarliśmy o świcie do Agry, bowiem tu czekała nas niezwykła chwila spotkania oko w oko z odsłoniętym Taj Machal. Porzuceni niemal na środku ulicy, udaliśmy się do pobliskiej restauracji podrzędnego hotelu. Tam ku zdziwieniu personelu - podczas śniadania - w hotelowej toalecie dokonywała się pewna metamorfoza naszych postaci. Wiedząc, że udajemy się do znanej świątyni wydobyliśmy z plecaka co czyściejsze ubrania ocalałe z podróży i po blisko godzinie byliśmy gotowi do dalszej drogi. Kolejnym razem okazało, się że w takich miejscach nic nie dzieje się przypadkiem. Niewinnie wyglądający człowiek w turbanie na głowie, będący jednocześnie właścicielem autoryzowanego tuk-tuka, szybko nas wręcz zaadoptował i powiózł uliczkami Agry, ku zaprzyjaźnionemu przyjacielowi biura podróży. Powiązania w tej branży są wyjątkowo zawiłe. Dostaliśmy się w ręce jakiegoś szacha turystycznego ale skrzętnie korzystając z naszego doświadczenia w takich sytuacjach nie daliśmy się wpuścić w maliny. Twardo negocjowaliśmy ceny wszelkich planów podróży do Delhi oraz dziennego jeżdżenia po Agrze. W efekcie zadowoleni z negocjacji ruszyliśmy za tłumem w stronę pięknego Taj Mahal. Uliczki otaczające zabytek ulepione były kramami, sklepikami, handlarzami wszystkiego. Naszym nabytkiem z całości oferty godne wydały się jedynie pocztówki. Przed główną bramą wejściową zostawiliśmy nadbagaż. Z numerowanym kwitem w kasie drogą kupna nabyliśmy 3 bilety, po czym po wnikliwej kontroli przy wejściu, włącznie z elementami kontroli osobistej, byliśmy godni dostąpienia zaszczytu wejścia na obszar kompleksu. Zieloną aleją z przepięknym zielonym dywanem ze świeżej trawy szliśmy w stronę czerwonej budowli, będącej bramą, przez która przechodząc trafiliśmy do raju. Liczne rzesze turystów i autochtonów płynęły szeroka aleją.

Naszym oczom ukazał się widok niezwykły. Na horyzoncie błyszczał wspaniały marmurowy pałac otoczony 4-roma minaretami. Do niego prowadziły dwie aleje przedzielone basenem z  wodą, tak aby pełnia wspaniałości budowli odbiła się w tafli, niczym nie zmąconej wody. Przed samą świątynią został jeszcze zbudowany marmurowy pomost, z którego można było podziwiać to niezwykłe dzieło tureckich inżynierów, perskich kaligrafów kaszmirskich projektantów ogrodów, powstałe rękami ponad 20 tys. robotników. Zachwytom nie było końca. Wszelkie dekoracje inkrustowane kamieniami szlachetnymi tworzyły wspaniałą ferię tęczowych barw.

Mumtaz Maral - żona Mongoła Szahdżahana, zmarła po siedemnastu latach małżeństwa przy 14 porodzie w 16231 roku. Była bardzo mądrą kobietą, wspierała poradą swojego męża, który w geście rozpaczy jej śmierci i chęci oddania hołdu jej miłości postanowił wznieść Taj Mahal. Długie godziny zeszły nam na podziwianiu tego wszystkiego, co nas otaczało. Wspaniała budowla otoczona była równie znamienitymi budowlami, w których odkrywaliśmy kolejne fakty historii tego niezwykłego miejsca. Chwila odpoczynku na ogrodowej łące pozwoliła nam wrócić do rzeczywistości. Z żalem żegnaliśmy się z bajkowym pejzażem.

Kolejnym na trasie podróży był wspaniały zbrojny Czerwony Fort powstały z czerwonego piaskowca. Rewolucyjna architektura zachwycała w każdym szczególe. Mijaliśmy kolejne komnaty, przechodząc do głównego dziedzińca, który przykuwał wzrok niezwykłą misterną płaskorzeźbą ścian, sufitów, kolumn. A wszystko to jest efektem pracy mistrzów rzeźby w marmurze. Przez zachodnie drzwi w oddali widać było iskrzący się w słońcu Taj Mahal.

Samą przyjemnością stać było pomiędzy kolumnami z dala od głównych szlaków, aby nieco pokrzepić się wniesionymi potajemnie plackami i wspaniałą jeszcze chłodną wodą. Na głos czytałam doniesienia przewodnika na temat zwiedzonych miejsc, Agry, kultury, tradycji i życia ówczesnych Hindusów.

Dzień się kończył. Urzeczeni tym wszystkim, do czego przebyliśmy tysiące kilometrów, wróciliśmy do wcześniej pozostawionych bagaży w zapoznanym biurze turystycznym. To jak się okazało jeszcze nie był koniec atrakcji tego dnia. Właściciel biura, a przyjaciel naszego kierowcy, bowiem próbował wciągnąć nas w przednią grę. Chodziło o przewiezienie do Europy kilku drobnych kamieni szlachetnych dla jakiegoś wirtualnego odbiorcy. W zamian pan Diament proponował darmowy nocleg u siebie, kolację ze śniadaniem i szereg innych atrakcji. Pokazał nam na potwierdzenie „ lepkiego" charakteru procederu, kserokopie dokumentów innych „białych", którzy świadczyli jemu i sobie (ponoć) życiową przysługę. Szybka kasa dla niego dla nas niemal roczny zarobek. Chwila westchnienia, bo próby wyłgania się ze współpracy nie prowadziły do niczego. Robiło się gorąco. Została nam ostatnia rzecz, która mogła uratować nas przed konsekwencjami. Aby w ogóle można było podjąć taką rozmowę była konieczna karta kredytowa. A tych na potrzeby obecnej chwili nie posiadaliśmy. Legitymując się jedynie żywą gotówką z nieukrywaną ulgą podjęliśmy bagaże i zaraz z tym samym kierowcą udaliśmy się na dworzec.

Tam czekał już na nas pociąg tutejszych PKP, którymi w błogim zmęczeniu dojechaliśmy do Delhi. Nie był to najlepszy kurs, bowiem najgorszą z opcji, jaka mogła się przytrafić w ostatnią noc przed odlotem był fakt wylądowania ok.23.00 w Delhi. Trochę późno na znalezienie jakiegoś uczciwego noclegu no, ale cóż nie było wyjścia. Najętym tuk-tukiem przybyliśmy w okolice, a przynajmniej tak chcieliśmy jak wynikało z zapowiedzi przewodnika, w najtańszej dzielnicy z hotelami. Nie należało się spodziewać rewelacji. No ale nie do tego stopnia. Kilka zwiedzonych hoteli w porównaniu z żadną ceną było czystym rozbojem, a bezczelność właścicieli doprowadzała nas do rozpaczy. Było późno, byliśmy zmęczeni, ale jeszcze niezałamani. Półtoragodzinne poszukiwania w efekcie ulokowały nas w, z grubsza biorąc, w miarę przyzwoity pokój ze względną ceną. Sen przyszedł szybko. Równie szybko minęła ta krótka noc. Przed nami był ostatni, długi dzień pobytu w Indiach, Delhi w całej swej okazałości mieliśmy objąć 10 godzinami pieszej, rowerowej, taksówkowej wędrówki. Niepolecane raczej dłuższym odwiedzinom miasto wchłonęło nas niczym gąbka w zatłoczone ulice. Mając nazbyt wiele czasu wybraliśmy nieco przyspieszoną formę zwiedzania, rzucając się w sam środek zgiełku życia, we wnętrzu bordowej taksówki. ...