Kolumbia2021_258
Kolumbia2021_258
Kolumbia nie była przypadkiem... już nie pamiętam kiedy pierwszy raz pomyślałam o Ameryce Południowej, o nieskończonych argentyńskich bezkresach, tajemnicach rdzennych indiańskich plemion, ukrytych miastach w dzikim buszu niedostępnych Andów, tęczowych kolorach gór w Peru, słynnym Machu Picchu, niemal niezachodzącym słońcu nad Morzem Karaibskim… a to tylko małe fragmenty tego kontynentu. Ale od czegoś trzeba zacząć. Kiedyś był Meksyk ze śladami starożytnych cywilizacji, gdzie potomkowie Indian stanowią ogromną większość mieszkańców tego niezwykłego kraju. Tereny obecnego Meksyku były zamieszkiwane przez rozmaite plemiona, między innymi Olmeków, Zapoteków, Majów oraz Azteków. Potem, wędrując na południe była Gwatemala i Belize, krainy Majów. Przyszedł czas ruszyć na dalej…

I właśnie Kolumbia stała się naszym najbliższym celem. Kraj, który jako jedyny w Ameryce Południowej sięga od oceanu Atlantyckiego do Pacyfiku.

Wyprawę zaczęłam organizować z Izą, którą poznałam na fb po naszym powrocie z Himalajów. Potem było spotkanie w Krakowie i tak, przy aromatycznej herbacie na Brackiej powstał plan niezwykłej podróży. To miała być kolejna motocyklowa przeprawa przez północną część Kolumbii.

Ale wszystko zaczęło się od długiej odprawy po przylocie do Bogoty. Żeby się przedostać przez wnikliwie sprawdzającą każdy dokument straż celną należało okazać poza paszportem wypełniony formularz imigracyjny ale przede wszystkim przedstawić adres hotelu, w którym oto mamy ochotę się zatrzymać. I tu przyszła nam, nie pierwszy i nie ostatni raz, Iza. Wspomnę, iż przy wylocie, na naszym rodzimym Okęciu  zadano nam to samo pytanie. Byłam kompletnie zaskoczona, zwłaszcza że pierwszy tydzień miałam spędzić w dżungli. Trudno określić położenie drzewa czy polany przy której mieliśmy się zatrzymać i przenocować ? Tu Iza podesłała mi namiar na hotel, w którym mieliśmy się spotkać już całą grupą. I choć ta rezerwacja była na tydzień później to, ku mojemu zdziwieniu przeszło. Pani przy odprawie w Warszawie też nie była jakaś mocna czepliwa w tym temacie ale w Bogocie.. tu mogło się to nie udać. Zatem na szybko Iza zarezerwowała nam na 10 min przed podejściem do groźnego celnika rewelacyjny Masaya Hotel. Ten punkt programu został zaakceptowany ale nadal nie był to koniec przygód przy odprawie. Podejrzenia wzbudził mój świeżutki paszport. Najwidoczniej jeszcze rzadko spotykany w tym, numerycznym wydaniu. Nie mniej wyższy rangą urzędnik, po obejrzeniu go przez znacznie powiększające szczegóły szkło, uznał że można mnie wpuścić i życzyć miłego pobytu. A zatem tak oto znalazłam się oficjalnie i legalnie na kolumbijskiej ziemi.

Bogota była jedynie tranzytem, z jednej strony dlatego, iż niekoniecznie polecano tu coś do zwiedzania, z drugiej, że pogoda nie zachęcała do wyjścia z lotniska a z trzeciej już jutro czekała mnie wyprawa w góry, z odległej o nieco ponad 900 km Santa Marty. Należało się śpieszyć bo było już mocne popołudnie. O moim pośpiechu natomiast nic nie wiedziały lokalne linie lotnicze VivaAir i lot, i tak późny bo po 19,00 został przesunięty na 20.20. No cóż w takich przypadkach niewiele można zrobić tylko czekać. Czekałam i ja ? ale się doczekałam. I warto było. Santa Marta przywitała mnie upalnym, wilgotnym powietrzem, pomimo już nocnych godzin. Do hotelu przejechałam lokalną, oficjalną – co jest dość istotne w kategoriach bezpieczeństwa – żółtą taksówką. Masaya welcome home ?

Pokój z klimatyzacją, nie do końca odczuwalną, ale dającą poczucie ruchu powietrza, okazał się najlepszym czego można sobie zamarzyć po tak długiej podróży. Szybka kąpiel i trochę snu, pomogły mi się szybko zregenerować a czasu było niewiele na dłuższe leżakowanie. Śniadanie na dachu hotelu było po prostu super. Świeże owoce, omlety, wyciskany sok i herbata. Ta ostatnia nie jest czymś zwyczajowym w Kolumbii, bo tu się pije kawę, więc tym bardziej doceniłam jej dostępność. Wszystko wokół pachniało słońcem, morzem, kawą i nadchodzącą przygodą. A ta miała się zacząć dosłownie za chwilę. Niemal tuż za rogiem była nasza agencja, gdzie zostaliśmy podzieleni na grupy, dostaliśmy swoich przewodników i ruszyliśmy konwojem jeepów na miejsce początku szlaku. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy wjeździe do parku, dostaliśmy niebieskie opaski na rękę, żeby było wiadomo skąd jesteśmy i pojechaliśmy górskim offroadem do miasteczka El Mamey. Ze sobą mieliśmy tylko małe, podręczne plecaki ze zmianą bielizny, jakaś koszulka, spodenki, drobne kosmetyki i dużo specyfików na komary. To ostanie może wręcz uratować życie i trzeba mieć tego w zapasie. Tak wyposażeni, na dobry początek dostaliśmy super obiad w jednej z jadłodajni w miasteczku i ruszyliśmy w głąb dżungli. Jeszcze przechodząc przez miasteczko zwróciłam uwagę na bardzo skromne życie mieszkańców. Dzieciom do zabawy wystarczyły jakieś metalowe koła, kobiety wyplatały ich słynne torebki z włókien agawy, mężczyźni zaopatrzeni w maczety szykowali muły do wyjścia w góry. Na ich grzbietach było dosłownie wszystko i nie były to lekkie pakunki.  W licznych kartonach były zgrzewki wody, napojów, jedzenie, butle z gazem, łózka, materace, owoce, narzędzia i co tylko może się przydać ludziom w buszu.

Aby dotrzeć do Zaginionego Miasta, trzeba przez kilka dni przedzierać się przez tropikalną selwę, a nie jest to lekki marsz. Słońce, wysokość, temperatura i wilgotność robią swoje. Pot z człowieka leje się strugami, nawet gdy jest pogodnie. Bo jak już zacznie padać to mokre jest dosłownie wszystko. Już na początku wyprawy nasz super przewodnik Luis, nieco zwątpił w najnowsze wynalazki odzieży outdoorowej – przeciwdeszczowej i rozdał nam po jednym, zwykłym, czarnym worku na śmieci. To miała być nasza broń na tropikalny deszcz, a to że nam się przydarzy to było pewne. Pierwszego dnia,  do samego zachodu słońca mogliśmy podziwiać krajobrazy gór Sierra Nevada, porośnięte prastarą puszczą. Jej lasy  obfitują w liczne gatunki roślin i zwierząt. Duża ilość pary wodnej powoduje, że bogactwo świata roślin jest tu niebywałe. Uderza intensywność zieleni, bujność i plątanina lian, epifitów i roślin obrastających każdy centymetr kwadratowy. Nocą, królem tych lasów są puma i jaguar a w czasie dnia ścieżki są pełne motyli w pomarańczowych, żółtych i niebieskich kolorach. Z początku droga wspinała się lekko w górę ale były momenty naprawdę niezłej wspinaczki. A droga, spływająca błotem, wypełniona śliskimi kamieniami, przecięta licznymi strumykami zaczynała dawać się we znaki. Ale byliśmy dzielni i przez zachodem słońca dotarliśmy na nasz pierwszy nocleg. Zbawienny prysznic w zimnej górskiej wodzie i wspaniała kolacja złagodziła nieco trudy pierwszego dnia wędrówki. Każdy dostał w przydziale swoje łóżko z moskitierą, ciepłym kocem i poduszeczką. Pouczeni przez Luisa, żeby nie zostawiać rzeczy na zewnątrz, uważać na skorpiony zasnęliśmy długo wyczekiwanym snem.

Pobudka o 5 rano nawet nie była taka zła ? przy takiej zmianie czasu, tj. 6 godzin do przodu od polskiego czasu dla mnie to było jak niemal 11 przed południem. Szybka wizyta w łazience, śniadanie i… mały wypadek. Jedną z naszych współtowarzyszek ugryzł skorpion, który ukrył się we wnętrzu plecaka. Wyciągnęłam leki antyalergiczne jakie miałam, ktoś podał wodę, ktoś zabił skorpiona… Wyprawa ruszyła dalej. I  znów znaleźliśmy się w zielonej puszczy, wśród rajskiego śpiewu ptaków, naturalnych plantacji kawy i słońcu. Było bajecznie, choć z każdym krokiem w górę nieba nabierało dziwnie sinawego koloru. W dżungli idzie się niemal cały czas pod górę, wielokrotnie przeprawiając się przez rzekę Buritaca, a potem schodzi się ostro w dół. Podczas długich wędrówek kolumbijscy Indianie polecają żucie liści koki, które uważane są przez nich za świetne lekarstwo na zmęczenie. Ja się jednak nie skusiłam a może warto było, ech…

Wędrując niełatwym szlakiem mijamy osady mieszkających tu Indian Kogi, którzy uważają się za potomków legendarnych założycieli  Ciudad Perdida. Żyją do dziś na zboczach gór Sierra Nevada, które nazywają sercem świata. Należą do ostatnich prekolumbijskich plemion żyjących zgodnie ze swymi tradycjami od 500 lat. Są też potomkami cywilizacji Tairona. Mówią o sobie, że są Starszymi Braćmi, wszystkich pozostałych ludzi nazywają Młodszymi Braćmi. Różnica między nimi a nami polega na świadomości czym naprawdę jest przyroda, traktując naturę jak żywy organizm, który potrafi być wrażliwy na zmiany, może chorować i o który należy dbać. Według tego podejścia cała Ziemia jest święta a ich zadaniem jest opiekowanie się światem, jego ochrona i czuwanie nad nim. Żyją rozproszeni wysoko w górach, w licznych wioskach połączonych wielkim systemem traktów i kamiennych dróg. Czasami nad zielonym dachem lasu widać pojedyncze, szare dachy pokryte liśćmi palm i bananowców.

W czasie naszej wędrówki docieramy od czasu do czasu do miejsca chwilowego odpoczynku. Zwykle jest to po około dwóch godzinach marszu. Czekają na nas mieszkańcy tych okolic i ludzie, którzy są członkami agencji organizujących wyprawy. Z przyjemnością łapiemy oddech przy tacy wypełnionej pomarańczami, arbuzami czy pomelo. Każde z nich jest po prostu zbawieniem w tych tropikach. Tak jak butelka zimnej wody. Jest potwornie gorąco a w powietrzu lata potworna ilość moskitów i muszek. To sine niebo, które zaczęło się pojawiać nad naszymi głowami w pewnym momencie wpuściło na nas niezłe strugi deszczu. Teraz można było przetestować wszelkie nowe technologie ochrony przed deszczem. Każdy wyciągnął co miał. A deszcz lał nieustannie. Przemokła kolejna warstwa ubrań, moje byty poddały się drugiego dnie i w prawym odpadła podeszwa. Stojąc w deszczu patrzyłam z niedowierzaniem tą nową sytuację. Na naszej ścieżce pojawiła się francuska para, która poratowała mnie kilkoma trytytkami i jakoś dało radę ? do czasu… na najbliższym postoju musiałam nieco zmodyfikować mój patent i sposobem na to okazał się sznurek podarowany przez polską parę młodych włóczykijów. Sznurek się sprawdził. Deszcze nabierał mocy. Do naszego drugiego noclegu mamy podobno tylko półtorej godziny ale to już nie jest to samo jak w słońcu. Ziemia pod naszymi stopami rozlewa się dosłownie, wszyscy grzęźniemy w błocie. Szukamy jakichś podpórek ale to wszystko na nic. Dżungla wessała nas całkowicie i pokazała, kto tu stawia warunki do przeżycia. Zrobiło się nieprzyjemnie mokro a do tego zmęczenie, które spotęgowane nieustającym deszczem zaczęło jeszcze bardziej dawać we znaki. W końcu docieramy na nasz drugi nocleg. Z nieukrywaną radością korzystamy z prysznica, dostajemy cudowną kolację i jeszcze tylko staramy się znaleźć jakiś kawałek sznurka, na którym można by rozwiesić mokre rzeczy. Robię to bez przekonana bo mam świadomość ile wilgoci unosi się w powietrzu. Czyli na wyschnięcie czegokolwiek marne szanse. Kładę się spać. Pobudka jak zwykle 5 rano. Pachnące śniadanie i przed nami ostania prosta. Jeszcze tylko przeprawa ruchomym wagonikiem, przeciąganym nad rzeką – muszę dodać iż jest to zupełnie świeża konstrukcja, sprzed dosłownie miesiąca. I już tylko 1260 wąskich, pokrytych mchem schodów, wśród gałęzi i korzeni.. ale po przejściu tych dwóch dni przez dżunglę, wspinaczka po kamieniach, ułożonych w schody jeszcze przez założycieli zaginionego miasta, wydaje się być niemal rozrywką. W myślach miałam tylko wizję, że wejść to nic ale zejść po nich, nie zjechać i się nie zabić to będzie coś ?  Wspinaczka jest niezłym wyzwaniem choć w efekcie trwa nie tak długo jak się obawialiśmy. Schody pną się ostro w górę. Raz za razem jest jakiś mały zakręt i nadzieja, że to już ale tam jest tylko kolejny zakręt. Aż wreszcie jest …

Zaginione Miasto niegdyś, gdy nazywało się jeszcze Teyuna, było stolicą państwa Indian Taironów, zamieszkujących masyw Sierra Nevada de Santa Marta (północno-wschodnia Kolumbia). Dziś, zwane Ciudad Perdida, to jeden z najważniejszych zabytków Ameryki Południowej z czasów prekolumbijskich. Indian tych uznaje się też za twórców późno-prahistorycznej kultury zwanej współcześnie kulturą Tairona.

Kultura Tairona rozwijała się około 700 lat, między 900 a 1600 n.e., a szczyt cywilizacyjnego rozkwitu osiągnęła około 1000 n.e. Jednym z największych jej stanowisk jest Pueblito, gdzie odkryto około 3000 domostw i innych budowli. Taironi byli twórcami m.in. systemów irygacyjnych oraz mieszkalnych platform-tarasów formowanych w zboczach górskich. I tak tez wygląda Zaginione Miasto. Indianie wyrabiali jednobarwne naczynia ceramiczne oraz liczne ozdoby ze złota, miedzi i tumbaga, czyli stopu obu tych metali. Zasłynęli z wyrobów złotniczych o wyjątkowej wartości artystycznej (nazwa Taironi oznacza „złotnicy”), szczególnie z masek z przedstawieniami człowieka-nietoperza, motywu bardzo charakterystycznego dla sztuki Taironów czyli ptaka w locie, który symbolizował u nich władzę i moc.

Miasto powstało według precyzyjnego planu architektonicznego, mniej więcej osiem stuleci przed nasza erą, co czyni je o wiele starszym od peruwiańskiego Machu Picchu. Jest to 169 skalnych tarasów, wykutych w zboczach gór Sierra Nevada de Santa Marta. W czasach świetności mieszkało tu od 2 do 4 tys. ludzi. Wszystko skończyło się w XVI w., gdy zjawili się tu hiszpańscy konkwistadorzy owładnięci żądzą odnalezienia mitycznego El Dorado. Miasto, należące do ludu Taironi, podbite zostało przez Hiszpanów. Mieszkańcy zostali zgładzeni, a miasto przejęła natura. Bujna roślinność tak skutecznie zarosła Ciudad Perdida, że dopiero w latach 70. ubiegłego stulecia ponownie go odkryto w trudno dostępnych górskich rejonach. Przez kolejnych kilka lat szabrownicy wynieśli z katakumb niemal wszystkie kosztowności. Dopiero około 1980 roku rząd Kolumbii wziął sprawy w swoje ręce i wpuścił tam archeologów…